niedziela, 16 grudnia 2012

Życzenia



Wszystkim moich przyjaciołom i wiernym, cierpliwym blogowym kibicom pragnę złożyć serdeczne życzenia. Niech Wasze święta będą magiczne, cudowne i spokojne, a najlepiej takie sielskie jak na powyższym obrazku. :)

 Życzę Wam spełnienia marzeń, radości i uśmiechu - nie tylko od święta, ale każdego dnia w nadchodzącym roku. 

Przedświątecznie i nie tylko


Idą święta wielkimi krokami. Jak co roku walnęłam się w obliczeniach i jak zwykle zabrakło mi tygodnia - nie wiem jak to jest, ale każdego roku scenariusz jest podobny - początek grudnia ciągnie się dla mnie aż do połowy miesiąca, a potem, cholera, nie wiadomo skąd nadchodzą święta, AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Czasami zastanawiam się czy to nie jest jakaś skaza na umyśle :), no bo (to przypadek sprzed paru dni) jak tu wytłumaczyć fakt, że człowiek mający komputer za swoje jedyne narzędzie pracy, zapomina go do tej pracy wziąć? A jak wytłumaczyć fakt drugi, że ten sam człowiek zorientowawszy się, że komputera nie zabrał postanawia udać się po niego do domu, po czym do tego domu wchodzi, myje ręce w łazience i wychodzi na klatkę schodową BEZ KOMPUTERA? Ten człowiek to ja, a ten komputer, to mój komputer! 
W dalszej części opowieści, na człowieka wkładającego klucz do zamka spływa jednak odrobina zdrowego rozsądku lub też jak kto woli, rozstępują się tumany mgły zapomnienia i w efekcie człowiek wraca do domu po sprzęt! Alleluja! Gdyby się bowiem zdarzyło, że człowiek po umyciu rąk wielce zadowolony z wypełnienia misji zjawił się w pracy ponownie bez kompa, naraziłby siebie lub otoczenie na niemiłe konsekwencje, mianowicie: albo naraziłby się na zawał ze złości na siebie, albo na wielotygodniowy śmiech męża i szukanie blond odrostów na swojej głowie przez męża owego, albo też mogłoby to grozić zawałem męża po tym, jak natchnęłaby go myśl, że oto kilka lat temu poślubił wariatkę (Bóg jeden wie i sam mąż czy już taka myśl mu nie zaświtała, a jeśli - to ile razy… :D)
Czasem sądzę, że to ani chybi to wina pogody albo migreny, która gdy tylko ją mam, zmienia fazę z kurewskiej na pioruńską po dwóch silnych prochach. Wychodzi więc na to, że może należałoby łeb uciąć, to pomyłek w życiu mniej by się zdarzało, tylko czy otoczenie byłoby takie szczęśliwe jak teraz, gdy systematycznie przysparzam mu powodów radości…? Tego się pewnie nie dowiem, ale wolę tkwić w przeświadczeniu, że zdecydowanie NIE. 

Wracając jednak od tematu świąt, w czwartek gdy po przebudzeniu zobaczyłam piękne słońce za oknem i okropny brud na tychże oknach, trafił mnie szlag i jednocześnie spłynęła na mnie wena (czy są możliwe te dwa stany jednocześnie? :)), żeby te okna umyć. Ponieważ ta ona jedna wena, nie pojawia się zbyt często, postanowiłam skrzętnie wykorzystać jej obecność i nie zwracając uwagi na przymrozek, pielęgnować aż do ostatniego okienka. Rzuciłam się więc na szmaty, płyny i inne gałgany. Najpierw postanowiłam umyć okna tylko wewnątrz, ale natchnienie, okazało się głębsze i silniejsze niż sądziłam i  efekt jest taki, że wszystkie "patrzadła" lśnią od zewnątrz i od środka. 
Od poniedziałku niczym czołg zamierzam jechać i tępić bezlitośnie każdy kłaczek kurzu i każdą plamkę, bo mimo, że nigdy nie byłam zboczona na punkcie porządków i ścierki nie determinowały mojej egzystencji, to nie umiem poczuć się "klimatycznie i świątecznie" w niedomytych wnętrzach. Chyba w zemście za to, że wolę czytać i imprezować zamiast jeździć na szmacie, moja natura chociaż kilka razy do roku popycha mnie do szczotek i ścierek. :) 

Plany mam bardzo ambitne, bo jeszcze w tak zwanym międzyczasie (ciekawe swoją drogą co to takiego ten międzyczas? :)) przeobrażając się w Mikołaja, zaopatrzyć swój prezentowy wór po brzegi, uzupełniając braki, żeby nikt pod choinką nie miał warzonej miny.

Kolejna dygresja:
"Międzyczas" przypomniał mi moją wczorajszą rozmowę z młodszą córeczką, która oglądała reklamę Hotelu Wierchomla. Młoda myśląc, że hotel ma właściciela, zapytała mnie "kto to jest ten Wierchoml" :)
A skoro już przy jej perełkach językowych jestem, to opowiem jeszcze kilka sytuacji, tylko z ubiegłego tygodnia:
Mała napisała list do Mikołaja – uśmiałam się po pachy, bo po polsku błąd za błędem  - wielbłądy wręcz, a kurde HIGH po angielsku super napisane! Pełna nazwa lalki, którą zażyczyło sobie moje dziecko brzmiała i tu wierny cytat: Lalka MOŁSTER HIGH.

Parę dni temu Starsza zapytała tatusia co to jest kod pocztowy, na to Młodsza „Ja powiem! Ja powiem!” no i objaśniła siostrze „to taki mały kotek co rrrroznosi listy” – patrząc na to, jaka była z siebie zadowolona – mało się nie podusiliśmy ze śmiechu.
Poza tym dziecko zapytało, czy mamy jakiegoś „kolegę INDIANA, bo moglibyśmy wtedy pojechać do Amerrryki do niego w odwiedziny i zobaczyć czy mieszkają w wigwamach i nadal zabijają Polaków” :)
To nie koniec planów podróżowych, bo już następnego dnia zapytała „czy mielibyśmy ochotę pojechać z nią kiedyś do WARZYNGTONU do tego ciemnego prezydenta, co go niedawno wybrali” – nie wierzyłam własnym uszom! Te jej odstające kapluski czasem pracują podwójnie – nawet wiadomości polityczne wyłapują.
Starsza mądralina natomiast od Mikołaja chciałaby między innymi dostać Lego Friends STADLINA koni. :) Jak to miło i jednocześnie dziwnie, gdy ona przekręci jakiś wyraz, bo przecież non stop tresuje Małą, gdy ta strzeli jakiegoś babola, a to proszę - czasem się zdarzy. :)
Chyba za pomysłowość i za rozumki Mikołaj je wynagrodzi...

Jeszcze wspomnę o imprezie, na której byliśmy w ubiegły weekend.
Wybieraliśmy się do kina, gdy zadzwonił przyjaciel mojego męża i zaprosił nas do siebie, mówiąc, że ma ochotę po prostu się napić wódki. :) Ponieważ zawsze stawiamy relacje z bliskimi ponad inne przygody, zamówiliśmy taksówkę i zamiast w kinie, wylądowaliśmy w domu znajomych.
Spotkanie kameralne, jak rzadko, bo było nas tylko 4 dorosłych. Zabawa była jednak taka, że turlaliśmy się ze śmiechu. Alkoholu było sporo, a i dzień do picia jakiś wręcz genialny, bo ja z moją głową dziecka wręcz, wypiłam tyle drinków, ile jeszcze mi się nie zdarzyło - innego dnia pewnie już leżałabym pod stołem. :)
W połowie imprezy chłopaki, żeby dodać sobie energii, rozebrali się do majtek, założyli czapki i szaliki, po czym boso wybiegli na śnieg i zaczęli robić sobie ścieżkę zdrowia w ogrodzie. Latali tak dookoła domu w samych gaciach, a w domu, przez szybę dopingowały ich nasze cztery córki też oczywiście porozbierane do majtek, bo skoro tatusiowie mogą, to znaczy, że one też. :) Po powrocie sportowców, nastąpił imprezy ciąg dalszy - taka przedświąteczna zaprawa - żeby nie było, że te fragment nie ma żadnego związku ze świętami... :)   

No, chyba taką długą notką trochę się zrehabilitowałam za tę długą przerwę w pisaniu...?
Na dziś wystarczy....
CDN...




środa, 28 listopada 2012

Zbieranina

Dziś będzie wszystkiego po trochu, bo ostatnio gdy mam ochotę popisać, to mam dylemat: o czym? O wszystkim się nie da, bo czas nie pozwala. Myślę, myślę, a potem stwierdzam, że chyba napiszę jutro, gdy mi się pomysły wyklarują. Efekty są takie, jak widać albo raczej jak nie widać, bo postów brak - właścicielka bloga jak osiołek przy pełnym żłobie nie może się zdecydować, aż wreszcie daje sobie na luz... :)


Wodny pech.
Ostatnio, w ciągu miesiąca nawalają nam najprzeróżniejsze rzeczy związane z wodą: drugi raz zapchała się zmywarka i to tak porządnie (dziś drugi raz), 2 tyg. temu popsuły się (jednocześnie!) 2 baterie: w kuchni i w łazience. Okazało się, że trzeba kupić nowe. Dziś zaczął przeciekać syfon pod wanną, dzięki czemu miałam rano w łazience po kąpieli piękną kałużę, a jakiś miesiąc temu w nowym domu pękł nowiutki i podobno wysokiej jakości, wężyk pod wanną i woda zalała nam sufit w salonie - sufitowi oczywiście trzeba zrobić od nowa "kosmetykę".
Śmieję się tylko z tego, bo to niesamowity zbieg okoliczności, że nie nawala kuchenka, piekarnik, lodówka itp, tylko wszystkie urządzenia "wodne". 

Teraz prokreacja: tydzień temu urodziła mi się śliczna bratanica - cudeńko, które chciałoby się schrupać. Już się nie mogę doczekać, kiedy ją poznam w realu. 

Muszę jeszcze wspomnieć, że moja Młodsza oznajmiła mi w zeszłym tygodniu, że miała WIAGNOZĘ. Pani przedszkolanka przeprowadziła testy i dziecko wypadło doskonale - najbardziej jednak rozwaliła mnie nie sama diagnoza, lecz nazwa, jaką nadał jej Mała. :)
Dziś zapytała męża czy imię Andrzej, to ma z BIRZMOWANIA. :D Jak ja uwielbiam te "przekręty" - szkoda, że jest ich coraz mniej, a te nieliczne Starsza pedantka szybko koryguje i uczy siostrę, jak powinna mówić.

Rozrywek ciąg dalszy: Ostatnio mój mąż i jego dwaj przyjaciele zrobili sobie wypad na piwo - wrócili po 2.00 w nocy. Mój małż przysłał mi sms-a, więc się nie martwiłam, ale moje 2 koleżanki naostrzyły pazury i pokazały chłopakom co o tym myślą. W tym tygodniu idziemy na "zemstę", a chłopcy w domciu z dziećmi. :D Już się nie mogę doczekać.

Jest jeszcze jedna kwestia, ale to już chyba na kolejny post: pełnoletnie dzieci mają same decydować czy rodzice mogą mieć wgląd do ich ocen w szkole - hmm... na ten temat kłapnę cosik następnym razem.

Trochę się tego nazbierało - to tylko takie flesze - gdybym chciała opisać wszystko co ważne i w dodatku dokładnie, musiałabym w pracy ogłosić strajk, a tego mąż-szef chyba nie zniósł.

A, jeszcze jedno - mamy nowy pomysł na firmę - muszę to jeszcze rozkminić od strony logistycznej, ale chyba może być fajnie...

TERAZ TO NAPRAWDĘ KONIEC NA DZIŚ!



poniedziałek, 5 listopada 2012

Muzo Natchniuzo, przyjdź... czyli zawiewa pesymizmem...

 Nawet nie pamiętam skąd ta "muza natchniuza"  - pożyczona jeszcze chyba z dzieciństwa, ale nie wiem od kogo...?

Mniejsza o nią, a większa o to, że ostatnio brak mi nastroju do pisania. Pusto we łbie i już. Po części jest to spowodowane tym, że życie nie tyle zwolniło, ile "spowtarzalniało" maksymalnie. Zachrzan jest taki jak zwykle, tyle, ze szablon zrobił się tak nudny, że flaki z olejem to przy tym pikuś. Owszem, dostrzegam nawet w tej powtarzalności sprawy duże, głupie, śmieszne i fantastyczne (ciekawe czy kolejność jest przypadkowa, czy też podyktowana moją nie do końca uświadomioną kondycja psychiczną...? - nie będę się nad tym pochylać, a przynajmniej nie teraz - samo wylezie jak będzie trzeba, a jak nie, to i tak wylezie... :)) 
Fakt pozostaje faktem, że czuję się trochę jak robot zaprogramowany na jeden tryb - nnno, może na dwa tryby - jeden codzienny: przedszkole, szkoła, praca, lekcje i te inne ostatnio znielubione przeze mnie totalnie rzeczy ( z naciskiem na to, że nie "znienawidzone" - być może to kwestia czasu... :)), a drugi odświętny - chorobowy: leki, i full service albo jak kto woli all inclusive - niech to szlag, czyli przynieś,wynieś, pozamiataj lub też padnij-powstań! Tryb drugi od ponad dwóch tygodni funkcjonuje u mnie w przewadze do trybu pierwszego.

Ten wpis nie będzie próbą psychoanalizy i nie ma ambicji, by stać się moim katharsis - gwoli wyjaśnienia: ja też tej ambicji, by się tu oczyszczać, nie mam.
Muszę sobie co nieco poszczekać, żeby całkiem nie zgorzknieć - lepiej wylać trochę żółci, niż się w niej utopić. Nie chcę być marudą, ale takie jesienne smuteczki czasem mnie dopadają. Monotonia i zmęczenie chyba nakręcają te sprężynę, której w sobie nie lubię czuć...
Oj trzeba mi pilnie do SPA albo na najzwyklejsze w świecie ploty z koleżankami - jedno i drugie ostatnio trudno dostępne, bo żal mi zostawiać dziewczynki w środku tygodnia i A., żeby musiał sam ogarniać nasz mały świat na wszystkich jego frontach... Z drugiej jednak strony, kto ma miękkie serce, ten musi mieć twardą d...ę, a ja mam miętkie serce, ale d...pie do twardości trochę brakuje, bo niestety na trening też czasu brak, a jeśli nie brak, to żal, bo zamiast tego do załatwienia jest tyle rzeczy... Na słowa "brak czasu" mój mąż zaraz zareagowałby uwagą, że nie brak mi czasu, tylko przeznaczam go na inne sprawy (myślałby kto cholera, że dobrowolnie tak sobie bimbam i przeznaczam z radością)
Niech to szlag! 
Nie ma lekko, albo jak 3 dni temu powiedziała moja pięcioletnia córka ogrywając w chińczyka starszą siostrę: w Chinach nie ma litości! Ano, nie ma... :)
Z śmiesznych rzeczy, świeżynka z dzisiejszego wieczoru: Młodsza marudziła, że jest zmęczona, bo nie chciało jej się sprzątać zabawek, na co ja zniecierpliwiona powiedziałam: gdybyś wyniosła to auto zamiast leżeć na dywanie i jojczyć, to zyskałabyś dodatkowy czas na grę. Córka mi na to: ja nie jojczę, tylko zgłaszam skargę! :) :) :)
...
A miało być depresyjnie - tak to już jest, że smutki mieszają się z napadami dzikiego śmiechu - "taka lajfa" jak powiedziałaby moja koleżanka z Nju Jorku... :)
Może więc zamiast jojczyć tu w sieci, pójdę zrobić coś przyjemnego...

środa, 17 października 2012

Chora, "chorsza"...

Jak w tytule - dziecko siedziało tydzień w domu zasmarkane, a teraz padło na mnie, a raczej na moje gardło.
W weekend miałam się doedukowywać i brać udział w wielkim wydarzeniu kulturalnym w naszej pipidówce, jakim był pokaz filmu mojego szwagra - wiele planów i doopa! Nigdzie nie poszłam, nigdzie nie pojechałam - zaległam w domu i szczekałam niczym pies podwórkowy. 
I tak sobie choruję do dziś i gdyby nie uczucie rozbicia, mogłoby być całkiem sympatycznie. 
Czasami fajnie jest pochorować, ale tylko wtedy gdy można połączyć to z czytaniem. Jeśli zaś człowiek niczym niedźwiedź zagrzebuje się w ściółkę i przesypia większość dnia, to chyba niekoniecznie jest super.
Ponieważ niedyspozycja rzuciła mi się także na mózg, nie jestem dziś w stanie wykrzesać dziś z siebie więcej, niż to, co nabazgrałam powyżej.

sobota, 13 października 2012

Komedia pomyłek

Środa - dziwaczny, pokręcony dzień, ale szczerze przyznam, że takie lubię najbardziej, bo cokolwiek można byłoby o nich rzec, to na pewno nie to, że są nudne, a powodów do śmiechu dostarczają sto albo i więcej. :)

Zaczęło się już we wtorek, kiedy Starsza po przyjściu ze szkoły, swoim zwyczajem najpierw "odparowała" (czyt. przebrała się, pobawiła, zjadła obiad itp.), a potem zadała mi sakramentalne pytanie wróżące zawsze coś poważnego: "Mamusiu, a powiedzieć ci coś?"
No jak nie, jak tak - oczywiście, że powiedzieć! Zachęciłam więc dziecko, okrasiłam twarz wyrazem najwyższego zainteresowania, a potem współczucia i popłynęła opowieść...

Okazało się, że chłopiec siedzący przed nią, skądinąd podobno sympatyczny, lecz chyba trochę nadpobudliwy, już nie pierwszy raz bez pozwolenia grzebał w jej rzeczach - konkretnie w piórniku. Tym razem wyjął sobie z niego zakładkę do książki i bawiąc się, złamał ją. Dla wyjaśnienia dodam, że zakładka była magnetyczna z PCV i kosztowała 16 zł. Nie są to jakieś duże pieniądze, ale jak na zakładkę do książki niemałe - informacja o cenie objaśni nasze późniejsze posunięcia.
Cholera mnie wzięła - nie tyle na to, że popsuł zakładkę, bo to każdemu czasem może się zdarzyć, lecz na to, że siedmioletni, wydawać by się mogło, mądry już chłopiec, grzebie bez pytania w czyichś rzeczach! Jakby tego było mało, zakładka była nowa i z wymarzonym kotkiem i taką wielką frajdę sprawiała - szkoda tylko, że przez niecały tydzień, bo potem gnojek ją połamał.
Jak tak można? - Tym bardziej, że pani już pierwszego dnia mówiła o nietykalności każdego dziecka i jego rzeczy - wychowawczyni tak uczy dzieciaki i to jest super.

Ponieważ jestem choleryczką i to w dodatku z mocno rozwiniętym poczuciem niezależności, krew zalała mnie podwójnie i chwyciłam za telefon, żeby pogadać z mamunią gagatka.  Wkurzyło mnie to oczywiście głównie z powodu tego, że dotyczyło mojego dziecka, ale poza tym ja nie znoszę gdy ktoś "gwałci" czyjąkolwiek prywatność i zawsze wszystko mi się w środku gotuje, gdy coś podobnego ma miejsce - nawet w przypadku takiego smarkacza. Moja córka jest naprawdę bardzo koleżeńska i oddałaby ostatnią koszulę - chętnie pożyczyłaby mu zakładkę czy cokolwiek innego, gdyby o to poprosił. 
Już miałam dzwonić do jego rodziców, lecz jednak rezygnowałam, ponieważ zdaję sobie sprawę z wcześniej wymienionych moich dwóch "przymiotów", postanowiłam więc nie działać na emocjach i odczekać do następnego dnia.

O dziwo jednak, mój mąż, który zawsze mnie studzi, zareagował podobnie do mnie. Odnalazł podobną zakładkę na Allegro, wydrukował link i postanowił w środę załatwić sprawę osobiście. Mamusia gagatka jest pedagogiem szkolnym. Ważne jest to, że w jednym kompleksie jest u nas podstawówka i gimnazjum - mówiąc mężowi gdzie pracuje owa rodzicielka, nie wiedziałam, że w gimnazjum - szkoła to szkoła, nie? :)
No i tu się zaczyna pierwsza przygoda:
Pan Małż najpierw porozmawiał sobie z małym - łagodnie, acz stanowczo, że nie chce więcej słyszeć o tym, że on komukolwiek w klasie plądruje w rzeczach i bierze sobie coś bez pytania. Mały trochę się wystraszył obcego pana, który go ustawił - z przedszkola już wiemy, że takie rozmowy "prostują" krnąbrnych kolesi na wiele miesięcy - wystarczy poważna mina i obcy tata a nie "swój", by dzieciak czuł respekt i pilnował się - w tym wieku jeszcze to działa, bo za parę lat można oberwać w pysk od takiego ananasa.

Po rozmowie z chłopcem, trzeba było jeszcze załatwić kwestię konsekwencji popełnionego "przestępstwa" i w tym celu, tatuś poszkodowanej dziewczynki postanowił odnaleźć w szkole mamunię chłopca.
Odnalazł gabinet pani pedagog, władował się i powiedział pani, że ma mały problem, ponieważ jej syn zrobił to i to - opis czynu. Pani patrzyła na niego zdziwiona, a w końcu zapytała "która klasa?" "Pierwsza" odpowiedział mój rezolutny małżonek. Pani mu na to, że jej dzieci są znacznie starsze i musiał się pomylić.
Okazało się, że "nasza" mamusia pracuje w gimnazjum - w innym skrzydle budynku. Wyszło więc na to, że pan monsz nagadał się po próżnicy i chciał nie chciał będzie musiał powtórzyć tyradę na innej audiencji... Cóż - życie to nie-je-bajka, to je-bitwa więc poszedł się "bić" już do właściwego gabinetu.
Gdy wyłuszczył o co chodzi, zachwycona synkiem mamusia powiedziała, że" to dobrze, bo on taki ciekawski po mamusi". Na A. chyba w założeniu jej urok osobisty miał zadziałać piorunująco - i owszem zadziałał - jak płachta na byka, bo jak ma dzieciak być poukładany, jak matka takie występki kwituje rozanielonym uśmiechem...? Wycedził więc przez zęby, że nie on ma inne zdanie na temat prawidłowego zachowania i tego czy za takie można poczytywać plądrowanie cudzych rzeczy oraz, że niestety przy takim podejściu trzeba czasami ponosić konsekwencje. Tu dał pani wybór: link do Allegro żeby sama kupiła zakładkę lub 16 zł. Pani ze zważoną miną wyciągnęła portfel i zapłaciła za wybryk swego zachwycającego dziecka.
A. zaznaczył jej, że nie musi przepraszać, bo dzieci są dziećmi i że w całej tej przygodzie nie chodzi o samo uszkodzenie rzeczy, lecz o to, by dziecko nauczyło się co można, a czego nie. 

Miejmy nadzieję, że mały neandertalczyk zrozumie, ale najpierw zrozumieć musi mamunia - gdy minie jej zachwyt, to być może nastąpi zmiana w jego zachowaniu... być może...
Swoją drogą, to już kolejna moja z nią styczność i kolejny raz znak zapytania staje się coraz większy zamykając zdanie:
Jak rozchwiana emocjonalnie osoba może być pedagogiem szkolnym którego głównym zadaniem jest pomoc dzieciom w ich problemach - między innymi tym rozchwianym emocjonalnie

Za każdym razem gdy wyobrażę sobie scenkę, jak A. opowiada tej pierwszej pani pedagog o "okropnym" zachowaniu jej syna, to widzę jej wielkie i coraz większe oczy i tę tęskniącą za rozumem minę gdy próbuje rozumieć o czym ten facet do niej rozmawia... Śmiech mnie wtedy dopada i rżę sama do siebie. :)

Teraz ja:
o mnie będzie krótko, ale być musi, jako, że i moja osoba miała w zabawnych środowych wypadkach swój udział.
Rano, po dwóch dniach siedzenia z zakatarzoną Młodszą w domu, postanowiłam pójść do pracy, a wcześniej małą wypożyczyć babci na kilka godzin. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Dziecko potruchtało szczęśliwe na bajeczki, książeczki i inne takie, które u babci "smakują" inaczej niż w domciu, a mamusia szczęśliwa jak pies spuszczony z łańcucha pognała co koń (pod maską) wyskoczy, do pracy.
Po odbębnieniu kilku godzin, niczym kuń mojego dziadka, który bez względu na to czy dziadek kontrolował sytuację, czy nie, zawsze dowiózł go do domu znaną sobie trasą, pojechałam w znaną sobie trasę: praca - szkoła (odebrać Starszą) - przedszkole (odebrać Młodszą) - dom.
Po tym jak zapakowałam do auta Duże Dziecko, pognałam po Małe Dziecko. Zaparkowałam przed przedszkolem, zadzwoniłam domofonem z szatni, żeby panie sprowadziły Małą i czekałam czytając ogłoszenia i jadłospis na tablicy  - zastanawiałam się przy tym czy Mała jadła kluski śląskie, których nie lubi...
Zeszła pani - SAMA... Dopiero w tej sekundzie gdy ją zobaczyłam, przypomniałam sobie, ŻE MOJE MŁODSZE DZIECKO JEST U BABCI - SAMA JE TAM ZAPROWADZIŁAM!!! Więc co ja do cholery robię w tym przedszkolu???!!! 

Zaczęłam śmiać się jak wariatka, a pani ze mną, natomiast rodzice będący w szatni chyba ze mnie. :)
Wesoło się zrobiło. Pani powiedziała, że zeszła, żeby się upewnić czy ja to ja, bo myślała, że to mama innej dziewczynki, ale głos jej nie pasował, natomiast do mojego głosu nie pasowało jej to, że przecież mojego dziecka dziś nie ma w przedszkolu, więc czy to naprawdę możliwe, że po nie przyszłam?...
Otóż możliwe, możliwe - to dla mnie nie pierwszyzna - kiedyś już mi się zdarzyło zapomnieć odebrać z przedszkola Starszą i dopiero przed blokiem uświadomiłam sobie, że mam na stanie w aucie za mało dzieci - zawróciłam więc z piskiem opon i pojechałam po "braki"  - na szczęście jeszcze godzina była normalna, więc nie naraziłam dziecka na sytuację, że siedzi sama w przedszkolu, a pani chodzi od okna do drzwi...  :) 

Późno już, więc myślę, że na dziś wystarczy tej paplaniny... Odezwę się jeszcze... :)





piątek, 5 października 2012

Ach, ta woń...



Od poniedziałku się zaczęło: po przyjeździe do naszego nowego biura, które na kilka tygodni przenieśliśmy do nowego domu poczułam nieprzyjemną woń – zalatywało jakąś zgnilizną, może padliną… Pooglądałam podeszwy swoich butów myśląc, że wdepnęłam w psią niespodziankę, a nie wykrywszy na sobie źródła owego zapaszku, przestałam sobie zaprzątać tym głowę. (Na wszelki wypadek jeszcze kilka razy w ciągu dnia dyskretnie zaglądałam pod buty… J)
Po pracy, pojechałam po dziecko do przedszkola i po wyjściu z auta ze zdziwieniem odkryłam, że koło przedszkola tez to czuć… ki diabeł…?
Mąż zauważył, że smród czuć w różnych miejscach w mieście. Następnego dnia było to samo. Zaczęliśmy już podejrzewać, że albo ktoś założył w okolicy ubojnię, albo nielegalnie pozbył się jakichś odpadów. We wtorek rąbało jeszcze gorzej, ale wsadzając dziecko do auta zauważyłam, że świat bardziej śmierdzi z prawej strony samochodu. J  Przyszło mi do głowy, że może jednak nie śmierdzi w całym mieście, tylko może my smród wozimy ze sobą…?  Jak ogon za kometą, tak fetor podążał a nami po całym mieście! Doszliśmy z A. do wniosku, że na bank jakaś mysz wlazła pod nadkole i tam dokonała żywota rozsiewając przy tym nieziemski aromat, żeby potomni o niej zbyt szybko nie zapomnieli.
W czwartek teść zaprowadził nasze auto do warsztatu swojego kolegi. Wrócił niewyraźny – blady jakiś i dziwnie uśmiechnięty…  Ten dziwny uśmiech to było niedowierzanie – jak mu się wymalowało na twarzy w warsztacie, to zostało mu jeszcze na ponad godzinę, a to dlatego, że po podniesieniu auta, okazało się, że pod maską woziliśmy KOTA!!!  Wlazł pacan pod obudowę silnika – zimne wieczory, a tu ciepło biło od świeżo zaparkowanego auta, to się chciał ogrzać…  Nie chcę się wdawać w szczegóły dotyczące nowych form życia, które pojawiły się pod maską w pakiecie z tym kotem, ale Bóg mi świadkiem, że  już dwa dni nie mogę jeść,  bo mi się wszystko w trąbkę zwija – jeszcze tydzień tego obrzydzenia i będę miała luz w ciuchach…  - jedyna jaśniejsza strona tej TFU!-przygody.

Drzwi... :)


Dziś będzie śmiesznie, a dla niektórych może z lekka gorsząco, ale to potem, najpierw jednak słów kilka tak ogólnie, bo przez całe wakacje nie miałam po drodze, by się zaplątać na portal blogowy, zwłaszcza, że Onet do tego nie zachęcał zwlekając  naprawami coraz to bardziej kulejącego blogowiska…

Sporo się ostatnio u nas dzieje i powodem nie są, bynajmniej, goście, którzy przedłużyli sobie wakacyjny pobyt. :) Wręcz przeciwnie, pojechali już dawno. Były kolacyjki w ogrodzie u babci, lecz powtórki z pasztecikową przygodą uniknęliśmy. :)
  
3. września weszliśmy w nowy etap życia - starsze dziecko poszło do pierwszej klasy - skończyło się dla nas leżenie do góry wentylem po powrocie do domu. Już się nie da puścić dzieci w stertę zabawek i niech robią co chcą - teraz są lekcje, które trzeba sprawdzić, czasem pomóc, a najpierw jeszcze 15 razy się upewnić czy na 100% TYLKO TO było zadane...:)
Kręcimy się więc na co dzień na linii: dom-szkoła-przedszkole-praca-szkoła przedszkole-dom. 2 x w tygodniu do tego kieratu dodać jeszcze należy basen i kort, gdzie nasze progenitury rozwijają swoją tężyznę fizyczną i tak można zdefiniować tydzień. Na szczęście są weekendy, a i jakiś wyłom  tego szablonu czasem da się zrobić.
Tak było i kilka dni temu. Małż porozwoził narybek do instytucji edukacyjno-opiekuńczo-wychowawczych i postanowił wrócić do domu na kawę, bo w pracy nie mamy za bardzo czasu na wspólne kawki. Od łyka do łyka i postanowiliśmy zabawić się w myśl piosenki Kazika „…gdy nie ma w domu dzieci, to jesteśmy niegrzeczni…” – dodam tylko, że frazę „jedna flaszka, druga flaszka…” pominęliśmy, aczkolwiek na pewno nie był to niemy film… J
Bardzo ważna uwaga: zabawialiśmy się tak w łazience przy otwartych drzwiach, które nota bene, położone są  vis a vis drzwi wejściowych – w końcu dzieci nie było, więc po co się zamykać.
Po naszych igraszkach moje spojrzenie padło na te nieszczęsne drzwi i zamarłam – BYŁY OTWARTE!!! Nie całkiem na oścież ale uchylone mniej więcej pod kątem 45 st.
Mój zwariowany mąż czasem zamyka drzwi w pośpiechu i nie domyka ich dokładnie – efekt jest taki, że na pozór zamknięte przez niego drzwi po kilku minutach stoją otworem. Zdarzyło się to już niejednokrotnie, ale nigdy w TAKICH okolicznościach!!! J    
Z wrażenia zakręciło mi się w głowie, zwłaszcza, gdy sobie uświadomiłam, że słyszeli nas wszyscy sąsiedzi i jeszcze pani sprzątająca!!! Dostaliśmy z A. takiego ataku śmiechu, że dochodziliśmy do siebie chyba z pół godziny… J Ciekawe ile zajęło to sąsiadom…? :D

Wyjaśnienie

Posty, które wcześniej umieściłam w tym blogu to scheda z bloga, który prowadziłam na Onecie. Ponieważ Onet postanowił przerzucić wszystkie blogi w inne miejsce, postanowilam sama zadecydować gdzie chcę pisać i oto jestem...
Musę jeszcze sporo rzeczy tu ogarnąć, pozmieniać ustawienia itp... Powolutku, po kolei... mam nadzieję, że pójdzie w miarę gładko i że szybko oswoję to nowe miejsce w wirtualnym świecie...

czwartek, 4 października 2012

Blog - archiwum - sierpień 2012 r.

24 sierpnia 2012
Niech nikt sobie nie myśli, że znów przepadłam na wieki. Goście gonią gości i wykończeniówka też ma swoje prawa i wymagania, które trzeba respektować, czyli po pierwsze primo usychać ze zmartwienia nad wzornikami farb, po drugie primo planować kuchnię, po trzecie primo wygrzebywać ze śmietnika kafle żeby dobrać kolorystykę ścian... itede, ale zanudzać nikogo nie chcę więc na tym zakończę wątek budowlany. 
A'propos gości, to ostatnio mamy tak: w długi weekend zawitał mój brat ze swoją rodziną, czyli on + żona +plus dzieci sztuk prawie dwie, bo jedna na wierzchu, trzyletnia gromkim krzykiem i piskiem zaznaczająca swoją obecność tudzież odmienne od rodziców zdanie oraz druga - prawie gotowiutka :), która też lubi pokazać, że jest i nie zawsze dobrze się ma gdy mamusia np zbyt długo nie chce zmienić pozycji. :) Było fajnie, ale trochę krótko, bo 3 dni zleciały biegusiem. Wyjechali w sobotę wieczorem.
W niedzielę ok. południa przyjechali goście jednodniowi - sztuk 3, czyli statystyczna współczesna polska rodzina. - fajnie, na relaksie - sam miód - naprawdę odpoczęłam. :) 
Poniedziałek na pranie ręczników i zmianę pościeli, a we wtorek kolejni goście: szwagier z córką i może za parę dni dołączy do nich jego partnerka. Ten turnus będzie trwał tydzień - do środy. Nie chce mi się pisać o szczegółach, bo nie chcę tu psioczyć, a trochę bym musiała.
"Psiocznę" tylko jeden raz w tym jednym zdanku: otóż budowa i wakacyjny "relaks" na etacie niańki pociech swoich i pożyczonych oraz bycie synową (fajnych skądinąd teściów, ale co za dużo to niezdrowo, wrrrrr! wrrrr! wrrrr!!!) wychodzi mi ostatnimi czasy lekko bokiem i powoduje, że jeszcze trochę i zacznę gryźć - no chyba, że mocniej zadziała mój instynkt samozachowawczy i wyjadę chociaż na 2 dni, żeby poluzować szeleczki i złapać dystans. Ponieważ miało być jedno zdanie "narzekające", wyszło aż sześć linijek, ale w końcu obietnic trzeba dotrzymywać i nie będzie więcej jęków - w tym poście. :)
W piątek będę się rozrywać i fascynować Meridą w kinie, bo robimy sobie babski wypad: moje córki, bratanica męża i ja, no, może babcia na przyczepkę, ale ona do kina nie idzie - bynajmniej, nie dla tego, że tej kategorii wiekowej na seans nie wpuszczają... :D 
...A potem będzie jeszcze fajniej,  bo przecież mamy gości i trzeba się cieszyć...
:D  
Lidia_G
1 komentarz

14 sierpnia 2012
Pora odkurzyć kąty! Podobno wszystko śmiga bez zarzutu, a przynajmniej tak twierdzą niektórzy stali użytkownicy - sprawdzimy... sprawdzimy... :D
Dziś tylko z letka omiotę, a potem sukcesywnie postaram się po kawałeczku nadrabiać zaległości.
Otóż wakacje są jak pewnie wielu zdążyło zauważyć. Piękne to i straszne zarazem, bo trzeba niezłe wolty wykonywać, żaby zapewnić wakacjującemu potomstwu odpowiednią dawkę rozrywek, coby potem w przedszkolu, tudzież szkole, oczy nie tęskniły za rozumem po usłyszeniu pytania "co robiłaś latem?" :D
Dzieci wypoczywają i mamusia wypoczywa, a tatuś tylko od czasu do czasu bo "ktoś tu przecież musi nie jarać", żeby jeść było co i wyjechać było za co...
Zanim jednak zaczęły się wakacje dla mnie - znaczysie mamusi, zdarzyło się coś, o czym koniecznie muszę wspomnieć, bo jakiś czas temu niezłą aferę na ten temat tu rozkręciłam. Otóż, jak część wiernych "czytaczy" zapewne pamięta, miałam kiedyś niezłe spięcie z pewnym palantem wykładowcą - Ukraińcem z Moskwy. :) Zachował się jak zwykły cham, że już nie napiszę, że po prostu prawdziwa natura z niego wylazła (jeśli ktoś nie wie o co chodzi, szczegóły znajdzie w poście z konfliktologią w tytule). Pan postanowił postawić mi trójczynę nie czytając mojej pracy, gdyż ponieważ przez pomyłkę zszyłam ją od ostatniej strony do pierwszej. Gdy nadszedł wielki dzień wpisów, wysznurowałam pierwsza po tę tróję, bo chciałam mieć to z głowy. Wcześniej tłumaczka - moja anglistka prosiła mnie, żebym dziada jeszcze raz przeprosiła (czwarty! cha cha cha), dała mu prawidłowo złożoną pracę, a pewnie poprawi mi stopień - miałam to w... pępku, bo tak jak jej powiedziałam, olewam ocenę postawioną złośliwie zamiast określającą mój poziom merytorycznej wiedzy z przedmiotu - NIE i koniec. 
Poszłam więc po ten wpis i dziadek był ciężko zdziwiony, że nie żebrzę o więcej. Podziękowałam i usiadłam. Potem przerwał na moment wpisy i poprosił salę o pomoc, bo ani on, ani tłumaczka -Ukrainka, nie byli w stanie znaleźć idiomatycznego tłumaczenia dla pewnego rosyjskiego zwrotu, a zwrot ów był mu bardzo potrzebny do umieszczenia w polskim artykule (ojoj!). Przetłumaczyłam mu to jako jedyna i on mało z krzesła nie spadł (zdziwienia nawet nie próbował ukrywać), że po tym jego chamskim występie ja mu pomogłam - a ja to po prostu zrobiłam spontanicznie, bo może gdybym miała czas na zastanowienie, nie pomogłabym...? :)
Po tym jak wszystkim już wpisał oceny, zapytał głośno czy mogłabym na moment jeszcze do niego podejść - podeszłam. Zapytał zmieszany czy "zechciałabym odpowiedzieć na 2 pytania, bo BARDZO CHCIAŁBY :D postawić mi lepszą ocenę, bo to sobie przemyślał" - SZOK! Już miała wziąć górę moja impulsywna natura i miałam powiedzieć, że dziękuję bardzo ale nie, gdy uświadomiłam sobie, że wszyscy słuchają i że chyba jednak nie ma sensu brnąć w konflikt tylko po to by postawić na swoim - może gdyby to była rozmowa w 4 oczy....
Jedno z pytań brzmiało: jak powinni postąpić ludzie mający taki konflikt jak MY?
Odpowiedziałam, że porozmawiać gdy opadną emocje, ale najważniejsze jest by strony wierzyły wzajemnie w swoją dobrą wolę i SŁUCHAŁY co do siebie mówią. itd itp.
Pan się zaczerwienił, PRZEPROSIŁ i postawił mi bdb, więc ja jeszcze raz też przeprosiłam, życzyliśmy sobie wszystkiego dobrego... Sielanka normalnie! :D
W nosie mam tę ocenę - serio - największą wartość ma dla mnie to, że to on wyciągnął rękę, że wszystko przemyślał i chyba zrozumiał gdzie popełnił błąd. Cha cha - złamałam Ukraińca! :D ...a swoje zdanie na jego temat mam takie jak miałam...
Nie wierzyłam własnym uszom gdy mnie przeprosił - zrobiło na mnie wrażenie to, że jednak dopuszcza czasem inne racje niż swoje carskie...
Miało być króciutko, a trochę się rozciągnęło... cóż...

Co poza tym, trochę w domu, trochę na wyjeździe, trochę na budowie., bo planujemy przeprowadzkę jeszcze tej jesieni...
Jutro wstawię opis trawniczka, jaki szykuje sobie (i nam) mój małżonek... 
Póki co jednak chyba wystarczy, bo godzina duchów się zbliża, a chciałabym jeszcze trochę poczytać...
Dobrej nocy wszystkim życzę :)

Lidia_G
2 komentarze

Blog - archiwum - maj 2012 r.


24 maja 2012
 
Drodzy "Onetowcy", szkoda, że przez tyle czasu nie możecie poradzić sobie z awarią. Zdejmijcie mi z bloga ten bezczelny tekst, że AWARIA NAPRAWIONA, bo to wierutne kłamstwo. Nadal są problemy z odnalezieniem bloga, bo wyskakuje komunikat, że blog nie istnieje albo nie można wstawić komentarzy i z notkami jest problem - cierpliwość ma swoje granice. Moja granica jest już tuż tuż i chyba się stąd wyprowadzę.
Jeśli faktycznie podejmę taka decyzję, to dla zainteresowanych wkleję tu link do nowego bloga.


 
Lidia_G
1 komentarz

17 maja 2012
Nie wiem czy słowo "budowlanka" lepiej pasuje do funkcji, jaka mi ostatnio przypadła w udziale od życia, czy też do budy - domu, którego dotyczy... :)
Przyjmijmy, że chodzi o jedno i o drugie. 
Odkąd moje potomstwo zwalczyło swoje ospy (bo jak tu wiadomo, każda miała własną, żeby było sprawiedliwie i terminy się nie zbiegały, coby się matczyną uwagą i troską dzieci nie musiały dzielić) i odkąd ja zwalczyłam dzielnie majówkowy najazd gości, przyszedł "piękny" czas na szaleństwo budowlane.
Gwoli wyjaśnienia, ten stan trwa u nas już od jakichś dwóch lat, ale ostatnio z racji finiszu, amok przybrał na intensywności. O ile wcześniej miał okazję jaśnieć na tle budowy niczym gwiazda zaranna na niebie, mój mąż, bo to on głównie trudził się załatwianiem rur i drutów (bo cement i bloczki to już ja :D), o tyle teraz zaszczyty zaczynają mnie przypadać. Tak mnie porwał ten szał, że nieraz w przypływie rozpaczy mam ochotę rwać włosy z głowy, gdy pojawiają się trudności i progi - finansowe przodują tej wiosny :D
Jeszcze nie odetchnę po ryciu internetu w poszukiwaniu sanitariatów i innych gównopodobnych, a już chłopaki z budowy pokrzykują: geeeebeeeeriiityyy! Baaateeerieee wannooowe z dłuuugąą wyyyleeeewkąąą! itd. itp. A te pioruńskie baterie wannowe z długa wylewką kosztują, bagatela, 3 koła, albo 11.000.... :D ...i ze złota nie są...! I tak się miotam pomiędzy atrakcyjną ceną, a jakością i tym, żeby towar był robiony przez kogoś innego, niż przez małe żółte rączki...
Ktoś mądrze powiedział, że wykończeniówka wykańcza i wiedział co mówi, bo ten etap to mordęga dla portfela i nerwów. 
Żeby nie było, że tylko jęczę, wspomnieć należy, że są i wielkie pozytywy:
pierwsze primo, to świetna szkoła życia -  można poznać swoje możliwości - ile organizm jeszcze zniesie - przysięgam, nie trzeba płacić strasznej kasy za kursy survivalowe - to hardcore sam w sobie! :D I mówię tu z ręką na sercu, że to naprawdę niezła nauka. Można się wiele o sobie samemu i o życiu nauczyć, zwłaszcza, gdy się jest starym dzieckiem trzymanym za młodu przez rodziców w cieplarnianych warunkach.
Drugie primo jest takie, że można się nieźle dowartościować jeśli chodzi o umiejętności zarabiania kasy.
My z mężem na ten przykład dwa dni temu gdy zliczyliśmy ile potrzebujemy jeszcze, żeby wykończyć dom, po chwili przerażenia i zwątpienia, zarobiliśmy w ciągu godziny ponad 30 tys.!!! Lepiej niż prezes niejednego banku, bo oni zarabiają na godzinę trochę mniej! :) :) Wyglądało to tak, że po pierwszym omdleniu z wrażenia zaczęliśmy ciąć koszty i odraczać pewne wydatki, np. schody obłożymy drewnem zza kilka miesięcy, balustrada wokół tarasu nad garażem na razie będzie najtańsza, a w przyszłym roku wymienimy... itd... Naskładało się tego trochę i 30 kafli w 60 minut mamy! :D Niestety, całej potrzebnej sumy nie da się tak zredukować, ale dobre i tyle! :D
Kolejny pozytyw to to, że człowiek dochodzi do doskonałości w umiejętności cieszenia się z drobiazgów. Pamiętam gdy z siedem lat temu patrzyłam na przyjaciół jak na kosmitów gdy podekscytowani  pokazywali nam zdjęcia, na których hasali po jakichś krzaczorach! To była ich świeżo nabyta działka budowlana. W duchu pukałam się w czoło - i żeby było jasne, nigdy nie byłam jakąś malkontentką, po prostu nie czułam TAKIEJ, a raczej TEJ radości... Rozumiałam, że tak można, ale trochę mnie to dziwiło, że aż tak. :) Parę lat później, sama niczym rącza sarenka brykałam po naszym kawałku świata - z dzikim kwikiem radości (wiem, że kwik do sarenki nie pasuje, ale co tam - powiedzmy, że byłam jak hybryda sarenkowo-prosiaczkowa :D) 
Cieszyć potrafi każdy wbity gwóźdź, każda przesunięta deska i każda garść ziemi ogrodowej, a potem byle wiecheć, który w niej urośnie zdobywa rangę cząstki Ogrodów Semiramidy... :D (a ja wtedy niby ta Semiramida -będę się przechadzać i omdlewać wśród zapachów kwietnego ziela...:D) 
Nie wspomnę tu o radości dzieci, które ubóstwiają tarzać się w piachu, ziemi i innych takich. Odkąd zrobiło się ciepło na dworze, mam non stop piaskownicę w łazience - nawet jak rozbiorę te moje małe brudasy w wannie, żeby nie napiaszczyć w mieszkaniu, to i tak drobinki piasku jeszcze gdzieś z kieszeni powypadają - pod stopami więc istna plaża, a odkurzacza to się nawet nie opłaca chować, bo bez przerwy jest w użyciu... itd....

Temat budowlany przyszedł mi dziś do głowy z tej racji, że ostatnio mi z niej nie wychodzi, a wcisnął się do bloga, bo od rana biegałam w poszukiwaniu grzejników łazienkowych i siadłam do kompa pełna wrażeń murarsko-wnętrzarskich. Oby mi się tylko udało zachować, jak do tej pory, w miarę zdrową równowagę i nie zaprzedać duszy budowlanemu diabłu, który nie przewiduje czasu na czytanie, bywanie i zabawy z dziećmi. HOWK!  hehe 
   
Lidia_G
4 komentarze

14 maja 2012
Trochę się tu zachwaściło przez czas, gdy pańskie oko, konia, a raczej bloga nie tuczyło. Jestem, jestem, tylko mi się tu wchodzić nie chciało, gdy blog znowu fikał i nie dało się nic na nim robić. Sprawdzę sobie czy już jest OK, a jeśli nie, to za namową mojego Pana Męża przeniosę manatki na jakiś inny portal blogowy, bo czemu się męczyć dla przyjemności...?
W majowy weekend byli goście, goście i jeszcze raz goście. Było fajnie, ale "zalatanie". Lubie taki kołowrotek, lecz wszystko wtedy stoi na głowie. Pozytywny jazgot i zamieszanie przez 14-16 godz. na dobę. :) Po tygodniu takiego życia jednak zaczynam rozumieć co ma na myśli babcia mojego męża mówiąc: z gości 2 radości: jak przyjeżdżają i jak wyjeżdżają" - może coś w tym jest...? :)
Czas po majówce to niezła jazda budowlana: załatwianie kibelków (nie, nie różowych w kaształcie kwiatu lotosu :D), umywalek, stelaży, wanien itp. itd. Do tego przewałki z panem, który wziął sobie bez pytania część naszej ziemi ogrodowej, którą kupiliśmy... Cała masa różnych drobiazgów i niedrobiazgów. Prace się rozkręcają - mam nadzieję, że wszystko będzie szło gładko i bez przestojów. 
Nie chce mi się wszystkiego szczegółowo opisywać, bo zbyt dużo tego. Następne wpisy będą już, mam nadzieję, ciekawsze. 

Na okrasę dzisiejszej notki, napiszę tylko jaką mam małą panią doktor nauk medycznych w domu. Moje niespełna pięcioletnie dziecko wczoraj rano przyszło do mnie i powiedziało (tu będzie wierny cytat): Mamuniu, wiesz, że  nie można skakać z wysoka? Taki pan skoczył, rozerwał sobie układ nerwowy i teraz nie chodzi, bo mu nogi nie działają". Myślałam, że nie dotrwam do końca tego wykładu z poważną miną. Gdybym się roześmiała, L. obraziłaby się na mnie, bo nienawidzi, gdy ktoś się z niej śmieje, więc nieraz strasznie musimy kryć się ze swoimi reakcjami na jej wywody, które wygłasza super poważnym tonem. Wszystko zapisałam jednak na kartce, żeby móc zacytować mężowi. Wytłumaczyłam też dziecku co to rdzeń kręgowy i powiedziałam, że ma rację z tym skakaniem - była z siebie taka dumna, jak szczeniaczek, który właśnie zrobił piękną kupkę na środku dywanu!  hehe 

Lidia_G
2 komentarze

04 maja 2012
Kurza twarz! Znowu coś jest nie tak z blogiem - nie zapisało mi postu, wywala mnie z bloga! Podobno awaria naprawiona!!! Guzik prawda - znowu coś się dzieje! Niech "onetowcy" nie piszą, że jest OK, gdy znowu nie jest!
Ciekawe czy to mi wejdzie od razu...
Lidia_G
2 komentarze
Weekendujemy się majówkowo, więc nie mam czasu na dłuższy post. Mamy gości. Gdy wszystko stanie znowu na nogach, a nie na głowie, będzie nowy post. Wydarzeń nazbierało się sporo, ale trzeba mieć trochę czasu, żeby poskładać to w jakąś blogowa notkę - zrobię to po weekendzie. :)
Lidia_G
skomentuj

Blog - archiwum - kwiecień 2012 r.


24 kwietnia 2012
Ospa z tytułu posta rzeczywiście jest już tylko bladym tłem, bo Mała z każdym dniem robi się coraz bardziej "gładkolica", niemniej jednak zadeklarowałam, że puszczę ją do przedszkola dopiero po majowym weekendzie, więc zalega w domu ku swej nieustającej uciesze i, momentami, mojej bezsilnej rozpaczy. :D :D :D Gwoli wyjaśnienia: rozpacz matczyna atakuje mnie w takich chwilach, gdy załatwiam bardzo ważne sprawy albo pisze bardzo ważne rzeczy, a moja progenitura pojawia się niczym królik z kapelusza i ciągnąc mnie za rękaw miauczy: "Mamuniu, nudzi mi się" albo "w co mam się pobawić?". Ogólnie jednak jest fajnie, pomijając fakt, że siedząc tyle dni w domu, czuję się jak w klatce dla kur. :D
Dziś była piękna pogoda, więc po raz pierwszy tej wiosny miałam okazję wypić piwo w ogródku u babci. Miała być kawa, ale zapomniałam jej z domu, a garażowo-ogródkowy kredens, gdzie przez cały sezon kawowo-piwno-grillowy przechowujemy wszystko, co niezbędne, jeszcze nie jest przygotowany do wiosny. Piwo, którego smak pięknie połączył się z zapachem wiosennej ziemi i szaleństwem ptaków w pobliskim parku, smakowało wybornie. Nieważne, że trawa dopiero się zazieleniła i trochę mokro po nocnym deszczu, nieważne, że dzieci wypaćkały się na nieczyszczonej jeszcze zjeżdżalni jak dwa murzyniątka, nieważne było nic, poza chwilą. Hmmm, zabrzmiało jak w reklamie, ale naprawdę tak było: słonko, wiosna i cała reszta głęboko w d.. :) Piękny czas! Fantastyczny dzień! W niebyt odchodzą wredni ukraińcy (pisani celowo z małej litery), jakieś durne zaliczenia itp. 

Kolejny powód do radości, to to, że na działkę przyjechało dziś 15 wywrotek ziemi ogrodowej! Będzie trawa i będzie miło pić kawę na niewykończonym jeszcze tarasie, a jak się zagęści, to będzie można biegać po niej boso! Boso, boso, bossssko!!! :) 
Lidia_G
5 komentarzy

22 kwietnia 2012
Dziś tylko sówko, bo nie mam siły ani ochoty przeżywać totalnego wkurwa po raz kolejny dzisiejszego dnia.  Otóż, że jestem roztargniona, wszyscy wokół wiedzą, bo co rusz zdarzają mi się różnego rodzaju wpadki. Jedna taka odbiła mi się dziś czkawką.
Pisałam ważną zaliczeniową pracę z konfliktologii. Jakkolwiek wiem, że zabrzmi to bardzo nieskromnie, wiem także, że takie rzeczy potrafię robić naprawdę świetnie. Idąc tym tropem, byłam przekonana, że zaliczę śpiewająco, bo naprawdę włożyłam w swoją radosną twórczość mnóstwo energii, posiłkowałam się wieloma poważnymi pozycjami naukowymi i w ogóle wszystko wyszło super hiper. Cóż się okazało? Wydrukowaną przez męża pracę, późno w nocy zszyłam, włożyłam do obwoluty i oddałam pieprzonemu ukraińskiemu carowi na dzisiejszym wykładzie. Gdy chciał przeczytać, okazało się, że ja - sierota maryśka, jak stąd do Ameryki, nie poprzekładałam kartek. Mąż pracę zdjął z drukarki, położył na wierzchu stronę tytułową, a ja nie wpadłam na to, że kartki są ułożone odwrotnie - od końca! Tak też pracę zszyłam! Gdy się o tym dowiedziałam, natychmiast palanta (zaraz dowiecie się dlaczego tak brzydko piszę) przeprosiłam za zamieszanie, wytłumaczyłam pomyłkę i chciałam poprzekładać kartki - nie pozwolił mi!!! Nie to nie - pomyślałam. Zaraz się jednak okazało, że to nie koniec, bo powiedział, że gdyby był u siebie w Rosji, to on by tę pracę rzucił na podłogę i postawił 2! Skoro jednak jest w Polsce, to postawi mi 3,5! Powiedział, że go obraziłam i okazałam mu totalny brak szacunku oddając tak złożoną pracę, bo on jest PROFESOREM I W DODATKU MA HABILITACJĘ! Zakompleksiony ćwok ukraiński postawił mi ocenę NIE CZYTAJĄC PRACY! Po zajęciach poszłam do niego i mówię, jeszcze raz, że przepraszam, potem tłumaczę, że to faktycznie moje zaniedbanie, bo powinnam jeszcze przed oddaniem zerknąć, ale cóż - pomyłka każdemu może się zdarzyć, a ten mi na to, że próba wyjaśnienia czegokolwiek to jeszcze większy brak szacunku! No żesz kurwa jego mać - car pieprzony! Mówię mu więc, że nie przyszłam się kłócić o ocenę, bo jeśli on to przeczyta i stwierdzi, że zasługuję tylko na 3,5 lub nawet na 2, to niech postawi, proszę bardzo, ale NIECH PRZECZYTA I OCENI STRONĘ MERYTORYCZNĄ, a ten debil mi na to, żebym się nie upierała, bo on się też może uprzeć i nawet po przeczytaniu tej pracy może postawić mi 2! Najlepsze jest to, że zbuk jeden nie zna języka, wykłada z tłumaczką i kurwa nie czyta tych prac, tylko przegląda, co zresztą dziś na wykładzie powiedział. Jaki sens więc ma taka forma zaliczenia, skoro gość ledwie rozumie?! Poobniżał ludziom oceny za brak jego nazwiska na stronie tytułowej itp - masakra jakaś! Powiedział jeszcze, że wszyscy jesteśmy równi, ale on jest równiejszy, że studenci owszem, są najważniejsi na uczelni, ale oceny stawia ON!
Mogłabym iść w zaparte i kłócić się a nawet zdawać egzamin, byle postawić na swoim, ale nie chce mi się poświęcać dodatkowego czasu na przedmiot, z którego zaliczeniem miałabym niewątpliwe problemy, bo facet jest tak zawzięty, że nie odpuściłby łatwo i robiłby schody jak długo by mógł. Zdałabym to, ale (co nieczęsto mi się w życiu zdarza) dziś wyszłam z założenia, że można mieć rację albo być szczęśliwym. Wybrałam to drugie, bo i bez egzaminu z konfliktologii mam wystarczająco dużo zajęć. Wierzę jednak, że los da mu boksa za takie zachowanie. Gdy mówił o braku szacunku i o tym, że w Rosji to rzuciłby tą pracę na podłogę, tak mi podniósł ciśnienie, że powiedziałam, że u nas ocenia się treść pracy, a nie układ kartek i  jeśli rzuciłby tą pracą,  w Polsce, uznane zostałoby to za KOMPLETNY BRAK KULTURY - aż zębami zazgrzytał ze złości!  - chociaż 5 sekund mojej satysfakcji! :D
Aż się pobeczałam ze złości i bezsilności, bo nie chodzi mi o ocenę wysoką, ale o miarodajną. Do kurwy nędzy! Starym pierdzielom z Ukrainy, którzy przyjeżdżają do nas po kasę i nie znając języka prowadzą wykłady, a potem oceniają urodę czcionki - mówię NIE!!!

Miało być kilka słów, a z grubsza opisałam całość. Fuck! :)
Lidia_G
10 komentarzy

20 kwietnia 2012
Właśnie odwiedziłam przed chwilą bloga koleżanki i gdy uchachana pisałam komentarz o wkładce higienicznej, przypomniałam sobie, że jakiś czas temu miałam "sexy akcję " na ulicy.
Do niedawna moim ulubionym stanem był stan bez stanika. :) Tak też sobie najchętniej pomykałam wszędzie, bo na szczęście matka natura mi na to łaskawie dawała przyzwolenie. Pewnego ciepłego dnia wracałam sobie ze sklepu osiedlową, aczkolwiek ruchliwą uliczką między domkami. Informacja, że "ze sklepu" jest ważna o tyle, że obydwie ręce miałam zajęte. Dzień był ciepły, lecz nie na tyle, by można było brykać np. z nagimi ramionami, więc na bluzkę na ramiączkach narzuciłam sobie cieniutką bluzkę koszulową. Szłam sobie, "ptaszki śpiewały, kwiaty pachły, wiater wiał" co rusz rozwiewając poły mojej rozpiętej koszuli, a ja szczęśliwa niczym jelonek na łące pełnej młodej trawy, rozdawałam uśmiechy na prawo i lewo, zwłaszcza, że panowie się do mnie pięknie uśmiechali. Czułam się jak bogini, bo każdy mijany facet patrzył na mnie i się uśmiechał. Zawsze dość pozytywnie myślałam o swojej aparycji, ale tego dnia zbierałam twarde dowody, że jestem po prostu bossska! Myślałam sobie, że jestem zarąbistą laską, skoro męski trup mi się niemalże pod nogami ściele. Przy trzecim takim amancie skrzydła szczęścia niosły mnie już 15 cm nad ziemią i nawet 5-cio litrowy baniak z woda mi nie ciążył. W euforię uderzyłam gdzieś przy szóstej patrzącej na mnie i radośnie uśmiechniętej sztuce. Z wrażenia aż przystanęłam. I wtedy omiatając samą siebie rozognionym spojrzeniem zobaczyłam powód tych uśmiechów: pod koszulą cienkie ramiączko bluzki zsunęło mi się z ramienia, a wiatr rozwiewając mi koszulę, raz po raz ukazywał tym wszystkim sexy-rycerzom moją prawą pierś w pełnej krasie!!! Nic więc dziwnego, że patrzyli i się uśmiechali!
Ja pier...ę, myślałam, że umrę na tym chodniku! Napadł mnie taki śmiech, że nie byłam w stanie dalej iść. Wdepnęłam więc do znajomej mieszkającej na tej uliczce i tam przy kawie w ogródku, wśród radosnego wycia jej i mojej teściowej, dochodziłam do siebie i wracałam z "seksownego" raju na ziemię. Że też, kurrr..tego, nie spotkałam po drodze żadnej baby - na pewno któraś by mi powiedziała życzliwie albo wyburczała,  co myśli o lataniu po ulicy z gołym cyckiem, a panowie... no cóż - woleli popatrzeć niż się odzywać... :D 


Będąc w temacie płci, napiszę jeszcze króciutko, jak kilka lat temu, będąc z bratem na zakupach zatrzymaliśmy się przy stoisku muzycznym. Mój brat, bardzo wysoki facet, z lekkim muzycznym szmerglem, mógłby tak stać i z 2 godziny, a ja chciałam iść dalej. Poklepałam go więc kilka razy po udzie na znak, że idziemy. Coś mi to "udo" jednak nie pasowało i jakaś baba chrząknęła znacząco. Spojrzałam i zorientowałam się, że zamiast mojego braciaka 187, stoi przy mnie karakan 170 w kapeluszu, mający klejnoty na wysokości uda mojego brata.  Gdy tak sobie go poklepywałam niczym kUnia po tym jak uciągnął ciążki wóz, kobieta uczepiona jego ramienia, o mało nie zaczęła warczeć. Gość dostał po jajkach, babka się wpieniła, a mój braciszek 2 metry ode mnie spokojnie, jakby nigdy nic miętosił w łapskach kolejną płytę, którą koniecznie-musiał-mieć!  O mało go z tego sklepu za włosy nie wywlokłam (oczywiście patrząc tym razem czy przypadkiem kogoś innego za coś innego nie ciągnę :D)
Najlepsze było to, że gdy podczas tych zakupów, kilkakrotnie mijaliśmy tę parę, to facet robił zawstydzoną minę i uciekał spojrzeniem, a jego (chyba)żona, zabijała mnie wzrokiem - głupia czy co? :D :D :D
Lidia_G
6 komentarzy

19 kwietnia 2012
WOW, WOW, WOW!!!
Weszło za pierwszym razem! Niczym za dawnych, przedawaryjnych czasów! Oby to była zapowiedź stałej zmiany!
Lidia_G
3 komentarze
Mimo przeciwności losu (choróbska) i Onetu (problemy techniczne, niech je szlag!) oraz przez to (mam nadzieję, że chwilowej) niechęci do wchodzenia na bloga i pisania tu czegokolwiek, uznałam, że od czasu do czasu wypada jednak powalczyć z onetowymi psikusami i coś naskrobać. 
Zachęciła mnie koleżanka (Yukuś, to o Ciebie chodzi! :D cmok!), mówi, że lubi czytać, a nawet uwielbia, to czemu mam jej nie sprawić chociaż okruszka przyjemności...? :D
Dni w domu płyną dość leniwie, a powtarzalny rytm nadają im dawki przeciwospowych leków, smarowanie, układanie puzzli, malowanki, wycinanki itp. Stałam się już ekspertem w rysowaniu lewą ręką, bo prawą bez przytrzymywania kroję koper albo piszę smsa lub też robię inne rzeczy. Mogłabym np. jeszcze dłubać w nosie, ale niestety nie wykształciłam w sobie tego zwyczaju...
Nie nadaję się do siedzenia plackiem w domu, bo mnie nosi. Do wczoraj była w domu jeszcze Starsza, więc Mała nie była aż tak absorbująca - dziś za to przechodziła samą siebie.  Zniecierpliwienie i znużenie rolą pielęgniarki miesza się we mnie z wybuchami śmiechu, bo małe córczysko roznosi mi chatę na wióry!  Od wczoraj czuje się znacznie lepiej i gdyby nie krosty, to nikt by nie uwierzył, że ona jest chora! Jak to śmiesznie wygląda, gdy biega i wtedy nie widać nic, tylko te kropy na buźce i siwy dym unoszący się spod kopytek! Do tego wyśpiewuje na całe gardło "znaczkowa liga gra o wszystko" podrygując przed TV albo siedzi ze słuchawkami od MP4 na uszach i drze się wniebogłosy "szmiiii, pomóż! niech spadnie z nieba złoty deszcz!" - nie wiem czemu, to jej ulubiona piosenka i nie da sobie wytłumaczyć, że na początku też jest "pomóż mi" - wydziera się "szmiii!", a ja nieodmiennie za każdym razem wyję ze śmiechu. Oprócz tego Mała intensywnie przygotowuje choreografię do występu dla babci A. i dziadka M., których przyjazdu spodziewamy się w najbliższym czasie - wygląda to niesamowicie, gdy kręci piruety i zarzuca pupą z miną znudzonej modelki na wybiegu.
Jeśli dodać do tego filozofię Kubusia Puchatka, to naprawdę wychodzi fajna mieszanka. Wczoraj Młoda pocieszała Starszą, bo ta schowała sobie pieniążki od Ząbkowej Wróżki do pudełeczka z mleczakami. Dwie pięciozłotówki latając w tę i w druga stronę sprawiły, że pękł jeden ząbek. Starsza siedziała załamana, a Mała jej robiła wykład: Nie marrrrrtw się, powinnaś być zadowolona zamiast płakać, bo terrraz masz więcej zębów w pudełku!  hehe 

Dziś przyszła pocztą zamówiona przeze mnie bransoletka z czterolistną koniczynką na szczęście dla K. Szkoda, że nie przyszła wczoraj, bo zawiozłabym jej przed dzisiejszym wyjazdem na pierwszą wizytę do profesora - onkologa.  Nie zdążyłam jednak, ale co ma wisieć, nie utonie - dam jej za kilka dni. Wizyta i bez koniczynki przebiegła dobrze - profesor podobno naprawdę jest w porządku. K. będzie miała radio i chemioterapię przed operacją. Wierzę, że wszystko dobrze się skończy. Jak mawia mama mojej innej koleżanki: tylko parasolki nie da się w d...pie rozłożyć - reszta jest możliwa! K. da radę pokonać to gówno! Tej wersji będziemy się trzymać przez całą przeprawę K. z "intruzem"! 

Spierniczyła nam się zmywarka. Po 7 latach bezkonfliktowej współpracy, odmówiła posłuszeństwa i ogłosiła strajk pomrukując gniewnie. A namruczeć się nieźle musiała, bo jej pani, czyli ja - mistrzyni świata w roztargnieniu - włączyła ją ok. 11.00 przed południem i nawet nie zauważyła, że ok. 17.00 zmywara mruczy nadal, zamiast już od dawna milczeć i odpoczywać po robocie. Dopiero jak mąż wrócił z biura, to mi uświadomił, że pranie szklanek i innych takich, powinno trwać trochę krócej niż 6 godzin! Nie wiedziałam, co mnie tak wkurza, a to dźwięki zmywarki przez tyle godzin! Chyba nawalił programator, bo waćpanna stała w jednej pozycji przez cały czas. 
Cóż było robić, zakasałam rękawy i zabawiłam się w pomywaczkę. Jedyną osobą, z którą zmywara w ostatnim czasie chce "gadać" jest mąż. On przestawiając pokrętło ręcznie, potrafi zmyć naczynia w tej małpie. Dziś chciałam zamówić pana z serwisu, ale za diabła nie mogłam znaleźć numeru sprzętu. Dopiero po południu mój ukochany nadworny Szop Pracz pokazał mi gdzie ukryty jest ten sekretny kod. Mam nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu pan zdoła dotrzeć do nas i naprawić gada, bo powrót do ręcznej myjni był dla mnie procesem bardzo bolesnym, zwłaszcza, że i bez tego ostatnio przez choroby dzieci wylądowałam na etacie kury domowej, co szczerze mówiąc nie jest moim ulubionym wcieleniem.

Chyba wystarczy na dziś - ciekawe czy da się wkleić do bloga, czy też znowu będę czekała do jutra...
"Ciao! Bay!" - jak mówiła była szefowa mojego brata żegnając się z pracownikami :D
Lidia_G
7 komentarzy

14 kwietnia 2012
Napiszę tylko kilka zdań, bo odechciewa mi się tu pisać, tak mnie wkurrrr Onet i to, że wczorajszy post zapisywało mi 2 dni - zamiast wczoraj przed południem, notka ukazała się w sobotę wieczorem.
Chcę tylko powiedzieć, że moja Młodsza ma OSPĘ! :D Nie jestem szczęśliwa z tego powodu, ale za dobrą monetę biorę to, że jak się przewali, to będziemy mieć z głowy to świństwo. Na szczęście dziecko zdążyło się dziś wybrykać na świeżym powietrzu, więc skoro ma przez tydzień albo i dłużej kisić się w domu, to przynajmniej wcześniej się tlenu nałykała (szkoda, że nie można na zapas....) :)   
I znowu moje plany poszły się trąbić! Znowu kiblowanko w chałupie. :) 
Lidia_G
6 komentarzy

13 kwietnia 2012
Najpierw będzie o K. - mojej chorej koleżance. Ma nowotwór, ale naprawdę i ona, jej rodzina i ja (po tym, jak naświetliła mi sytuację) jesteśmy dobrej myśli. Trafiła na znakomitego lekarza, specjalizującego się konkretnie w tego rodzaju nowotworach. Opinie ma świetne. Mówią, że tonący brzytwy się chwyta, ale ja - sceptyczka, naprawdę podejrzewam udział jakichś sił nadprzyrodzonych w  całym tym procesie prowadzącym do wyzdrowienia. Jest tyle zbiegów okoliczności, które okazują się strzałem w dziesiątkę, że gdybym nie widziała, to bym nie uwierzyła. To dopiero początek drogi K., ale jak na razie wszystko zadziwiająco dobrze się układa. Nie będę opisywała każdego "dziwnego" i zarazem szczęśliwego przypadku, ale oto jeden z nich: profesor, na którego trafiła K. jest bardzo obleganym lekarzem mieszkającym ok. 300 km od jej miejsca zamieszkania. Zadzwoniła, żeby umówić się na wizytę i dostała informację, że jest to możliwe dopiero za 2 miesiące. Następnego dnia okazało się, że ciocia jej męża pracuje z rodzoną siostrą profesora!!! Wizyta odbędzie się za 5 dni! :) To nie jest jedyna taka sytuacja w całym jej nieszczęściu... Humor mi się poprawił, gdy pogadałyśmy i obśmiałyśmy temat, żeby rozładować atmosferę. Niestety nie mogę napisać, co nas najbardziej rozśmieszyło, by byłoby to niedelikatne, ale jeszcze dziś na samą myśl o tym, na gębę wyłazi mi wielki banan :)
Będzie dobrze, bo inaczej nie może być - wierzę w to bardzo mocno i jestem spokojniejsza o K. niż w chwili, gdy dostałam  jej maila.

Teraz z innej beczki. Wszystko idzie ku lepszemu: ospa chyba zakończy się bez kolejnych ofiar w dzieciach i dorosłych w naszej rodzinie, a dzieci mają tyle energii, że same domagają się pójścia do przedszkola - o tym, że mieszkanie chyba niedługo będzie wyglądało jak lej po bombie, już nie wspomnę. Power dwóch zdrowych już dziewczynek jest niewiarygodny. Wczoraj mąż zabrał je ze sobą na kort, żeby tam się wyszalały, bo chata trzeszczy w szwach. Byłam mu za to niezmiernie wdzięczna, że nasze ukochane poczwary zniknęły mi z oczu chociaż na 2,5 godziny. Krajobraz stał w miejscu i przestał falować, podskakiwać i wrzeszczeć. To był cudowny czas! A jak książka "smakowała"... :)

Dziś dzień budowlany: umawianie fachowców na pomiary i inne takie - jestem zadowolona, bo wiosenną porą prace się pięknie rozkręcają i jest szansa, że najpóźniej jesienią wylądujemy na nowych śmieciach... Oby... Uwielbiam taką gonitwę. Mogłabym robić to zawodowo - załatwiać, mierzyć, nagrywać prace itd - łącznie z opieprzaniem fahofcuf , bo i tacy czasem się trafiają.
Jeśli więc ktoś chce budować dom, to chętnie pomogę, a po drodze i ślub zorganizuję, tudzież napiszę instrukcję do programu komputerowego albo pozarządzam zasobami ludzkimi oraz poprowadzę szkolenie motywacyjne... :D
A na koniec wsadzę sobie szczotkę w ... i jeszcze za sobą zamiotę... :D
Czyż świat nie jest piękny?

A tak a'propos "piękności" tego naszego świata - dziś gdy leciutko padał sobie deszcz, pachniało już "pełnowartościową" wiosną i słyszałam pierwszy raz w tym roku chyba skowronka - cuuuudo! 

Lecę rozkminiać procesy globalizacyjne i inne takie, które wpływają na stopień zróżnicowania społeczeństwa... Nara, dozo albo pochwa - jak mawiał ksiądz z kawału.  jęzor 




Lidia_G
skomentuj

10 kwietnia 2012
"Panie Onecie" albo "Pani Onetowo", z pewną taką nieśmiałością  pragnę zasygnalizować, że słyszę i czytam coraz więcej głosów zirytowanych blogerów na temat tego, co się ostatnio wyprawia z postami, komentami i w ogóle z blogami. Nie wiem co jest powodem - czy to serwer, czy inne licho...Fakt faktem, że mnie też to irytuje gdy chcę zamieścić post i wywala mnie z własnego bloga, bądź posty zamieszczają się dopiro następnego dnia itd itp. Pewnie "Państwo Onetostwo" znaja już problem, ale plissss, plis, plissss - poprawcie się, zanim nas wszystkich trafi jasny szlag... Lubię tu blogować i nie chcę się przenosić, ale cierpliwości we mnie coraz mniej... :(
Lidia_G
5 komentarzy
Dziś był bardzo smutny dzień. Dowiedziałam się, że moja najlepsza koleżanka ze studiów ma, jak sama to określa, "intruza" w sobie. Nie znam jeszcze szczegółów, bo jutro mamy się spotkać, a wypytywać przez telefon nie chciałam. Jest bardzo dzielna i co najważniejsze, podchodzi do tego tematu pozytywnie i z wielką wiarą, że wszystko będzie dobrze. Wierzę, że da radę, bo życie nie raz już jej dopiekło i wielokrotnie pokazała jak potrafi być silna. Mam nadzieję, że tą siłą teraz wykopie "intruza" ze swojego ciała. 
Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Nie potrafię o tym nie myśleć. To straszne, że będzie musiała przechodzić przez to wszystko - ona, jej dwóch małych synków i mąż.
Wiem, że jej nie zostawię, nie ucieknę ze strachu przed jej chorobą, ale bardzo się boję tego jutrzejszego spotkania i rozmowy o tym, co ona jeszcze  sama boi się nazwać po imieniu. Boję się, że żadne pocieszenie nie zadziała, że nie będę potrafiła jej pomóc..., a tak bardzo bym chciała...
Co jej powiedzieć...? Czuję się wręcz winna, że jestem zdrowa, a ona chora...
Wierzę, że właściwe słowa i gesty jutro same przyjdą, bo znamy się bardzo dobrze, ale i tak się boję...
O nią i o jej rodzinę...
Jak mogę jej pomóc...? 
Lidia_G
skomentuj

07 kwietnia 2012
W telegraficznym skrócie: oprócz ospy moje dziecko ma jeszcze anginę a do niej antybiotyk, żeby święta były wystarczająco atrakcyjne. Teraz czekamy w napięciu czy Młodsza też załapała czy tez nie. No i jeszcze mąż w kolejce po zarazki się ustawiał, bo w dzieciństwie nie dostąpił zaszczytu bycia w kropki. Zobaczymy co to będzie. Z jasnych stron sytuacji wymienię dwie: ospa będzie odfajkowana, a drugi plus to fakt, że z powodu braku czasu, bo przekwalifikowałam się w pielęgniarkę, ominął mnie szał przedświątecznych porządków i mam sprawę z głowy. :) Nie widzę niedostatków i zbyt małej ilości błysku na meblach - wychodzę z założenia, że jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. 
Cieszy mnie bardzo to, że Większa mimo ospy i anginy ma się lepiej niż jeszcze na przykład wczoraj. Gorączka ustąpiła, infekcję gardła zdążyliśmy złapać mimo "antybola" jeszcze w takim momencie, że chyba nie będzie już dodatkowych przygód, dziecko zaczęło brykać jak młody źrebak po zielonej trawie i chyba idzie ku lepszemu. Może więc święta jednak będą spokojne i w miarę zdrowe... :)
A kolejna fajna sprawa, to to, że dziś dzięki ohydnemu kawałkowi ciasta, jaki kupiłam, bo apetycznie wyglądał, mieliśmy z mężem przenieść się w świat smaków z czasów naszej komunii świętej - to wtedy czekolada, mimo, że wyglądała ładnie kleiła sie do podniebienia i nie dawało rady zdrapać jej inaczej niż paznokciem, bo okazywała się wyrobem czekoladopodobnym i klem słodki, że ryj wykręcało, kleił się do noża, gdy go człowiek chciał z ciasta usunąć. Takie klimaty mieliśmy dziś przy kawie i uśmialiśmy się po pachy - takie ciasta są nie do zabicia ani nie do zapicia - próbowaliśmy polepszyć smak lejąc na to g.... rum, ale g... to dało.:)
A takie było piękne - prawie amerykańskie - czekoladowe z "pijanymi wiśniami"  - tak myślałam, gdy patrzyłam na nie w sklepie. Niestety, kolejny raz się przekonuję, że pyszne ciasto to ja mogę kupić tylko w dwóch zaprzyjaźnionych cukierniach, gdzie lepiej, żebym nie wchodziła w trosce o miejsce, gdzie się kończą plecy, a niewiele niżej, zaczynają nogi. :) 
Tak więc jutro jeszcze zmajstruję coś słodkiego w brytfannie i z "wisinkami" i pal licho rozmiar 34.  hehehe Z tym rozmiarem to oczywiście blef - zanim ktoś w kompleksy zdąży się wpędzić. :D
I to chyba, zważywszy na to, że jest 2.35 w nocy, powinno wystarczyć jako relacja.

Jeszcze tylko złożę życzenie wszystkim, którzy tu zaglądają.  Życzę Wam, żeby te święta były zdrowe, wiosenne, radosne i kolorowe. No i oczywiście mokre!  hehe 
Lidia_G
skomentuj

04 kwietnia 2012
Dziś tylko tyle - króciutka notka. Nie mam czasu, bo mój mały Muchomorek jest tak zasypany krostami, że ledwo widać spod nich dziecko. To jakaś masakrrra! Biegam z lekami, maściami i innymi akcesoriami, żeby chorobę uczynić jak najmniej dolegliwą. Córka chora, ledwo żywa, lecz kobieta rasowa siedzi w niej głęboko z kopytami. Dzisiaj dosłownie leciała przez ręce, lecz idąc z łazienki, zatrzymała się dziś przed lustrem i długo się sobie przypatrywała, potem zaś siedziała markotna na kanapie. Gdy zapytałam, co ją gniecie, odparła zasmucona "bo mnie się wydaje, że teraz jestem brzydka" :D
Oczywiście było pocieszanie okraszone buziakami, ale obawy całkowicie rozwieją się pewnie dopiero po chorobie, kiedy dziecko samo stwierdzi, że uszczerbku na urodzie nie doznało... :D
 Tu gwoli wyjaśnienia muszę napisać, że moje córki są uczone i wiedzą, że najważniejsze jest zdrowie i to, by być dobrym człowiekiem i mieć dobre serduszko, a uroda jest na dalszym miejscu, niemniej jednak co baba, to baba - o wygląd zawsze zahaczy :D
I wcale się temu nie dziwię  haha 
Lidia_G
6 komentarzy
Dziś zostało oficjalnie potwierdzone: ospa zagościła w naszym domu na jakiś czas i oby tylko jedną ofiarę sobie wybrała... O ile wczoraj dziecko miało kilka krostek, o tyle dziś wstało podobne do biedronki. Zapisałam je więc do lekarza. Miałyśmy dużo czasu na to, by wyjść z domu pozapinane na ostatni guzik i zdążyć do lekarza na odpowiednią godzinę. Wszystko wskazywało na to, że tak będzie, jednak, gdy już czas najwyższy był, by wychodzić, Mała pomyślała chwilę stojąc na progu i ryknęła z całę mocą: kuuupkęęę!!! Cóż było robić - matka w tył zwrot i kierunek łazienka. W tym samym czasie "memory five" i błaganie, by mąż przyjechał po nas i nas odstawił na miejsce, bo nie zdążę wyprowadzić auta z fotelikami dla dzieci. Gdy już wszystko było załatwione, dziecko stwierdziło wspaniałomyślnie, że to jednak fałszywy alarm był....  sceptyczny  Potem biegiem, biegiem, ale zdążyłyśmy - byłyśmy na miejscu dokładnie o wyznaczonej porze! :) Lekarka potwierdziła naszą wczorajszą diagnozę i odesłała nas do domu z workiem lekarstw dla dziewczyn (mała ospy nie ma - jeszcze - ale za to gardło się zainfekowało jakimś świństwem) i profilaktycznie plikiem recept na wypadek gdyby pozostali członkowie familii zdecydowali się podzielić los naszej starszej latorośli. Ja już chorowałam, więc pozostaje mi trzymać kciuki, tudzież modlić się do jakiegoś świętego - nie wiem który był od ospy - by zaraza nie chwyciła mnie drugi raz. Chora mam nadzieję, nie będę, jednak gdy myślę o tej ospie, to wszystko mnie swędzi i zaczynam się drapać. Gorzej jeszcze z Panem Mężem, bo on też uległ psychozie i się drapie, ale prawdą jest też, że chłopak nigdy nie dostąpił zaszczytu bycia w kropki, a podobno w dorosłym wieku to już nie jest takie rozkoszne jak w dzieciństwie...
Malutką obligatoryjnie kwalifikuję do prawdopodobnie-już-zarażonych, bo prawdopodobieństwo, że jest inaczej, jest minimalne, zwłaszcza, że Większa jeszcze dziś ją wycałowała podczas zabawy, w podziękowaniu za coś.
Dodatkowo martwi mnie trochę to, że mamunia mężunia bagatelizuje tę chorobę, podczas gdy u nich w rodzinie jeszcze nikt na ospę nie chorował, więc jak pójdzie falą, to wszyscy się położą, a pójść może, bo teściowa odważnie twierdzi, że święta spędzimy razem... sceptyczny  
Mała dziś wymyśliła nowy pseudonim Większej - mówiła na nią Muchomor, bo po posmarowaniu dziecko faktycznie grzyba w białe kropki przypomina. :)

 No i to chyba byłoby na tyle - dziś nie za bardzo mam o czym pisać, bo egzystencja w czterech ścianach z chorymi dziećmi nie sprawia, że natchnienie na człowieka spływa. Mogłabym co prawda, jeszcze akapit lub dwa poświęcić na swoje "przemyślonka", ale pisanie o arcypoważnych sprawach przed świętami, chyba byłoby za ciężkie... nie wspominając już o tym, że po całodziennej orce przy obsłudze chorych szkrabów, mózg mam wyjałowiony do szczętu a i palce ledwo brykają po klawiaturze...
Dobranoc zatem :)
Lidia_G
skomentuj

02 kwietnia 2012
W sobotę rano moje dzieci pokasływały, pomyślałam, że czas dla alergików niełaskawy, bo to wiosna, mimo, że śnieg wali i zimówki w aucie mile widziane - chwalić opieszałość mojego męża, że do tej pory nie zmienił opon. :D
Skoro alergia, to dałam każdej dziewczynce działkę syropku przeciwalergicznego i pognałam na zajęcia. Wczesnym popołudniem tatuś moich dzieci przysłał mi rozpaczliwego sms-a z pytaniem "gdzie jest termometr?" Dotarło do mnie wówczas, że ta alergia, to chyba nie alergia. Okazało się, że Starsza Mała ma gorączkę i to całkiem porządną, nie żadne tam byle co! Cały weekend dziecko na przemian to pokładało się, to próbowało się bawić, w zależności od tego czy leki dodawały sił, czy też gorączka je odbierała. Ponieważ w ciągu ostatnich dwóch tygodni w grupie Starszej chodziło do przedszkola tylko 10 dzieci, bo 15 chorowało na ospę, pierwsze co zrobił mąż gdy ujawniła się gorączka, to obejrzał całego małego człowieka w poszukiwaniu śladów ospy - nic nie znalazł! Dziś jednak córa sama do mnie przyszła z zadartą bluzeczką i pokazała mi przepięknej urody różowo-czerwone krostki na brzuszku, pleckach,  na buźce i 1 na pupie. :) Chyba mamy ospę! :) Ostatecznie potwierdzimy to jutro u lekarza. Ponieważ Malutka też została dziś w domu, bo kaszle, dzień wyglądał tak: zabawa, kłótnia, zabawa, kłótnia, szaleństwo, zabawa itd. W konfliktowych momentach Duża latała z wysuniętym palcem za Małą i darła się "zarażę cię, zarażę!", a Mała wrzeszczała na całe gardło "ratuuunkuuu!" - aż dziw, że policja mnie nie odwiedziła. :) Biegały i rozrabiały tak, jakby wypiły jaiegoś "powera". Nikt by nie powiedział, że są chore. Gdy jednak matka wydała rozkaz: "sprzątamy bałagan z dywanu", bo już nie było gdzie nogi postawić między zabawkami, Starsza natychmiast miała odpowiedź "Przecież ja mam ospę!" - było to oczywiście wypowiadane (kilkakrotnie) odpowiednio urażonym tonem. :D
 Potem obopólnie dzieci stwierdziły, że może jednak zarazić się byłoby fajnie, bo siedziałyby razem w domu. Ukryta intencja Starszej była taka, że gdyby Mała też zachorowała na ospę, to byłaby gwarancja, że nie pójdzie bez Dużej święcić jajek i wtedy Duża mogłaby spokojnie żyć, bo zazdrość o te jajka przestałaby przesłaniać jej piękno choroby i urlopu od przedszkola. :D
Było o ospie, było o zaspach - a konkretnie o śniegu, to teraz jeszcze o wyspie: dzieci są bardzo kreatywne, bawiły się dziś, że mieszkają na tropikalnej wyspie pełnej zwierząt, a skoro nie mogą mieć na razie prawdziwego psa, to Malutka zrobiła sobie pieska z odkurzacza - naparzała pieskiem po terakocie akurat wtedy, gdy ja załatwiałam ważne sprawy przez telefon. Przemawiała do niego czule i karmiła go tropikalnymi owocami (:D :D), żeby pięknie rósł, a potem wsadzała go do "mądrownicy" czy też "mądrzarki", żeby szybko stał się bardzo mądry - tłumaczyła to tak, że "mózg psa odczytuje impulsy z mądrzarki i pies mądrzeje"!!!!! - szczęka mi opadła i zastanawiałam się czy ktoś mojego czteroipółletniego dziecka nie wsadził nieopatrznie do jakiejś "mądrzarki" :D
No cóż... może to po prostu klimat tej tropikalnej wyspy... albo ospy... :D

Lidia_G
skomentuj