Nie wiem czy słowo "budowlanka" lepiej pasuje do funkcji, jaka mi ostatnio przypadła w udziale od życia, czy też do budy - domu, którego dotyczy... :)
Przyjmijmy, że chodzi o jedno i o drugie.
Odkąd moje potomstwo zwalczyło swoje ospy (bo jak tu wiadomo, każda miała własną, żeby było sprawiedliwie i terminy się nie zbiegały, coby się matczyną uwagą i troską dzieci nie musiały dzielić) i odkąd ja zwalczyłam dzielnie majówkowy najazd gości, przyszedł "piękny" czas na szaleństwo budowlane.
Gwoli wyjaśnienia, ten stan trwa u nas już od jakichś dwóch lat, ale ostatnio z racji finiszu, amok przybrał na intensywności. O ile wcześniej miał okazję jaśnieć na tle budowy niczym gwiazda zaranna na niebie, mój mąż, bo to on głównie trudził się załatwianiem rur i drutów (bo cement i bloczki to już ja :D), o tyle teraz zaszczyty zaczynają mnie przypadać. Tak mnie porwał ten szał, że nieraz w przypływie rozpaczy mam ochotę rwać włosy z głowy, gdy pojawiają się trudności i progi - finansowe przodują tej wiosny :D
Jeszcze nie odetchnę po ryciu internetu w poszukiwaniu sanitariatów i innych gównopodobnych, a już chłopaki z budowy pokrzykują: geeeebeeeeriiityyy! Baaateeerieee wannooowe z dłuuugąą wyyyleeeewkąąą! itd. itp. A te pioruńskie baterie wannowe z długa wylewką kosztują, bagatela, 3 koła, albo 11.000.... :D ...i ze złota nie są...! I tak się miotam pomiędzy atrakcyjną ceną, a jakością i tym, żeby towar był robiony przez kogoś innego, niż przez małe żółte rączki...
Ktoś mądrze powiedział, że wykończeniówka wykańcza i wiedział co mówi, bo ten etap to mordęga dla portfela i nerwów.
Żeby nie było, że tylko jęczę, wspomnieć należy, że są i wielkie pozytywy:
pierwsze primo, to świetna szkoła życia - można poznać swoje możliwości - ile organizm jeszcze zniesie - przysięgam, nie trzeba płacić strasznej kasy za kursy survivalowe - to hardcore sam w sobie! :D I mówię tu z ręką na sercu, że to naprawdę niezła nauka. Można się wiele o sobie samemu i o życiu nauczyć, zwłaszcza, gdy się jest starym dzieckiem trzymanym za młodu przez rodziców w cieplarnianych warunkach.
Drugie primo jest takie, że można się nieźle dowartościować jeśli chodzi o umiejętności zarabiania kasy.
My z mężem na ten przykład dwa dni temu gdy zliczyliśmy ile potrzebujemy jeszcze, żeby wykończyć dom, po chwili przerażenia i zwątpienia, zarobiliśmy w ciągu godziny ponad 30 tys.!!! Lepiej niż prezes niejednego banku, bo oni zarabiają na godzinę trochę mniej! :) :) Wyglądało to tak, że po pierwszym omdleniu z wrażenia zaczęliśmy ciąć koszty i odraczać pewne wydatki, np. schody obłożymy drewnem zza kilka miesięcy, balustrada wokół tarasu nad garażem na razie będzie najtańsza, a w przyszłym roku wymienimy... itd... Naskładało się tego trochę i 30 kafli w 60 minut mamy! :D Niestety, całej potrzebnej sumy nie da się tak zredukować, ale dobre i tyle! :D
Kolejny pozytyw to to, że człowiek dochodzi do doskonałości w umiejętności cieszenia się z drobiazgów. Pamiętam gdy z siedem lat temu patrzyłam na przyjaciół jak na kosmitów gdy podekscytowani pokazywali nam zdjęcia, na których hasali po jakichś krzaczorach! To była ich świeżo nabyta działka budowlana. W duchu pukałam się w czoło - i żeby było jasne, nigdy nie byłam jakąś malkontentką, po prostu nie czułam TAKIEJ, a raczej TEJ radości... Rozumiałam, że tak można, ale trochę mnie to dziwiło, że aż tak. :) Parę lat później, sama niczym rącza sarenka brykałam po naszym kawałku świata - z dzikim kwikiem radości (wiem, że kwik do sarenki nie pasuje, ale co tam - powiedzmy, że byłam jak hybryda sarenkowo-prosiaczkowa :D)
Cieszyć potrafi każdy wbity gwóźdź, każda przesunięta deska i każda garść ziemi ogrodowej, a potem byle wiecheć, który w niej urośnie zdobywa rangę cząstki Ogrodów Semiramidy... :D (a ja wtedy niby ta Semiramida -będę się przechadzać i omdlewać wśród zapachów kwietnego ziela...:D)
Nie wspomnę tu o radości dzieci, które ubóstwiają tarzać się w piachu, ziemi i innych takich. Odkąd zrobiło się ciepło na dworze, mam non stop piaskownicę w łazience - nawet jak rozbiorę te moje małe brudasy w wannie, żeby nie napiaszczyć w mieszkaniu, to i tak drobinki piasku jeszcze gdzieś z kieszeni powypadają - pod stopami więc istna plaża, a odkurzacza to się nawet nie opłaca chować, bo bez przerwy jest w użyciu... itd....
Temat budowlany przyszedł mi dziś do głowy z tej racji, że ostatnio mi z niej nie wychodzi, a wcisnął się do bloga, bo od rana biegałam w poszukiwaniu grzejników łazienkowych i siadłam do kompa pełna wrażeń murarsko-wnętrzarskich. Oby mi się tylko udało zachować, jak do tej pory, w miarę zdrową równowagę i nie zaprzedać duszy budowlanemu diabłu, który nie przewiduje czasu na czytanie, bywanie i zabawy z dziećmi. HOWK!