czwartek, 4 października 2012

Blog - archiwum - kwiecień 2012 r.


24 kwietnia 2012
Ospa z tytułu posta rzeczywiście jest już tylko bladym tłem, bo Mała z każdym dniem robi się coraz bardziej "gładkolica", niemniej jednak zadeklarowałam, że puszczę ją do przedszkola dopiero po majowym weekendzie, więc zalega w domu ku swej nieustającej uciesze i, momentami, mojej bezsilnej rozpaczy. :D :D :D Gwoli wyjaśnienia: rozpacz matczyna atakuje mnie w takich chwilach, gdy załatwiam bardzo ważne sprawy albo pisze bardzo ważne rzeczy, a moja progenitura pojawia się niczym królik z kapelusza i ciągnąc mnie za rękaw miauczy: "Mamuniu, nudzi mi się" albo "w co mam się pobawić?". Ogólnie jednak jest fajnie, pomijając fakt, że siedząc tyle dni w domu, czuję się jak w klatce dla kur. :D
Dziś była piękna pogoda, więc po raz pierwszy tej wiosny miałam okazję wypić piwo w ogródku u babci. Miała być kawa, ale zapomniałam jej z domu, a garażowo-ogródkowy kredens, gdzie przez cały sezon kawowo-piwno-grillowy przechowujemy wszystko, co niezbędne, jeszcze nie jest przygotowany do wiosny. Piwo, którego smak pięknie połączył się z zapachem wiosennej ziemi i szaleństwem ptaków w pobliskim parku, smakowało wybornie. Nieważne, że trawa dopiero się zazieleniła i trochę mokro po nocnym deszczu, nieważne, że dzieci wypaćkały się na nieczyszczonej jeszcze zjeżdżalni jak dwa murzyniątka, nieważne było nic, poza chwilą. Hmmm, zabrzmiało jak w reklamie, ale naprawdę tak było: słonko, wiosna i cała reszta głęboko w d.. :) Piękny czas! Fantastyczny dzień! W niebyt odchodzą wredni ukraińcy (pisani celowo z małej litery), jakieś durne zaliczenia itp. 

Kolejny powód do radości, to to, że na działkę przyjechało dziś 15 wywrotek ziemi ogrodowej! Będzie trawa i będzie miło pić kawę na niewykończonym jeszcze tarasie, a jak się zagęści, to będzie można biegać po niej boso! Boso, boso, bossssko!!! :) 
Lidia_G
5 komentarzy

22 kwietnia 2012
Dziś tylko sówko, bo nie mam siły ani ochoty przeżywać totalnego wkurwa po raz kolejny dzisiejszego dnia.  Otóż, że jestem roztargniona, wszyscy wokół wiedzą, bo co rusz zdarzają mi się różnego rodzaju wpadki. Jedna taka odbiła mi się dziś czkawką.
Pisałam ważną zaliczeniową pracę z konfliktologii. Jakkolwiek wiem, że zabrzmi to bardzo nieskromnie, wiem także, że takie rzeczy potrafię robić naprawdę świetnie. Idąc tym tropem, byłam przekonana, że zaliczę śpiewająco, bo naprawdę włożyłam w swoją radosną twórczość mnóstwo energii, posiłkowałam się wieloma poważnymi pozycjami naukowymi i w ogóle wszystko wyszło super hiper. Cóż się okazało? Wydrukowaną przez męża pracę, późno w nocy zszyłam, włożyłam do obwoluty i oddałam pieprzonemu ukraińskiemu carowi na dzisiejszym wykładzie. Gdy chciał przeczytać, okazało się, że ja - sierota maryśka, jak stąd do Ameryki, nie poprzekładałam kartek. Mąż pracę zdjął z drukarki, położył na wierzchu stronę tytułową, a ja nie wpadłam na to, że kartki są ułożone odwrotnie - od końca! Tak też pracę zszyłam! Gdy się o tym dowiedziałam, natychmiast palanta (zaraz dowiecie się dlaczego tak brzydko piszę) przeprosiłam za zamieszanie, wytłumaczyłam pomyłkę i chciałam poprzekładać kartki - nie pozwolił mi!!! Nie to nie - pomyślałam. Zaraz się jednak okazało, że to nie koniec, bo powiedział, że gdyby był u siebie w Rosji, to on by tę pracę rzucił na podłogę i postawił 2! Skoro jednak jest w Polsce, to postawi mi 3,5! Powiedział, że go obraziłam i okazałam mu totalny brak szacunku oddając tak złożoną pracę, bo on jest PROFESOREM I W DODATKU MA HABILITACJĘ! Zakompleksiony ćwok ukraiński postawił mi ocenę NIE CZYTAJĄC PRACY! Po zajęciach poszłam do niego i mówię, jeszcze raz, że przepraszam, potem tłumaczę, że to faktycznie moje zaniedbanie, bo powinnam jeszcze przed oddaniem zerknąć, ale cóż - pomyłka każdemu może się zdarzyć, a ten mi na to, że próba wyjaśnienia czegokolwiek to jeszcze większy brak szacunku! No żesz kurwa jego mać - car pieprzony! Mówię mu więc, że nie przyszłam się kłócić o ocenę, bo jeśli on to przeczyta i stwierdzi, że zasługuję tylko na 3,5 lub nawet na 2, to niech postawi, proszę bardzo, ale NIECH PRZECZYTA I OCENI STRONĘ MERYTORYCZNĄ, a ten debil mi na to, żebym się nie upierała, bo on się też może uprzeć i nawet po przeczytaniu tej pracy może postawić mi 2! Najlepsze jest to, że zbuk jeden nie zna języka, wykłada z tłumaczką i kurwa nie czyta tych prac, tylko przegląda, co zresztą dziś na wykładzie powiedział. Jaki sens więc ma taka forma zaliczenia, skoro gość ledwie rozumie?! Poobniżał ludziom oceny za brak jego nazwiska na stronie tytułowej itp - masakra jakaś! Powiedział jeszcze, że wszyscy jesteśmy równi, ale on jest równiejszy, że studenci owszem, są najważniejsi na uczelni, ale oceny stawia ON!
Mogłabym iść w zaparte i kłócić się a nawet zdawać egzamin, byle postawić na swoim, ale nie chce mi się poświęcać dodatkowego czasu na przedmiot, z którego zaliczeniem miałabym niewątpliwe problemy, bo facet jest tak zawzięty, że nie odpuściłby łatwo i robiłby schody jak długo by mógł. Zdałabym to, ale (co nieczęsto mi się w życiu zdarza) dziś wyszłam z założenia, że można mieć rację albo być szczęśliwym. Wybrałam to drugie, bo i bez egzaminu z konfliktologii mam wystarczająco dużo zajęć. Wierzę jednak, że los da mu boksa za takie zachowanie. Gdy mówił o braku szacunku i o tym, że w Rosji to rzuciłby tą pracę na podłogę, tak mi podniósł ciśnienie, że powiedziałam, że u nas ocenia się treść pracy, a nie układ kartek i  jeśli rzuciłby tą pracą,  w Polsce, uznane zostałoby to za KOMPLETNY BRAK KULTURY - aż zębami zazgrzytał ze złości!  - chociaż 5 sekund mojej satysfakcji! :D
Aż się pobeczałam ze złości i bezsilności, bo nie chodzi mi o ocenę wysoką, ale o miarodajną. Do kurwy nędzy! Starym pierdzielom z Ukrainy, którzy przyjeżdżają do nas po kasę i nie znając języka prowadzą wykłady, a potem oceniają urodę czcionki - mówię NIE!!!

Miało być kilka słów, a z grubsza opisałam całość. Fuck! :)
Lidia_G
10 komentarzy

20 kwietnia 2012
Właśnie odwiedziłam przed chwilą bloga koleżanki i gdy uchachana pisałam komentarz o wkładce higienicznej, przypomniałam sobie, że jakiś czas temu miałam "sexy akcję " na ulicy.
Do niedawna moim ulubionym stanem był stan bez stanika. :) Tak też sobie najchętniej pomykałam wszędzie, bo na szczęście matka natura mi na to łaskawie dawała przyzwolenie. Pewnego ciepłego dnia wracałam sobie ze sklepu osiedlową, aczkolwiek ruchliwą uliczką między domkami. Informacja, że "ze sklepu" jest ważna o tyle, że obydwie ręce miałam zajęte. Dzień był ciepły, lecz nie na tyle, by można było brykać np. z nagimi ramionami, więc na bluzkę na ramiączkach narzuciłam sobie cieniutką bluzkę koszulową. Szłam sobie, "ptaszki śpiewały, kwiaty pachły, wiater wiał" co rusz rozwiewając poły mojej rozpiętej koszuli, a ja szczęśliwa niczym jelonek na łące pełnej młodej trawy, rozdawałam uśmiechy na prawo i lewo, zwłaszcza, że panowie się do mnie pięknie uśmiechali. Czułam się jak bogini, bo każdy mijany facet patrzył na mnie i się uśmiechał. Zawsze dość pozytywnie myślałam o swojej aparycji, ale tego dnia zbierałam twarde dowody, że jestem po prostu bossska! Myślałam sobie, że jestem zarąbistą laską, skoro męski trup mi się niemalże pod nogami ściele. Przy trzecim takim amancie skrzydła szczęścia niosły mnie już 15 cm nad ziemią i nawet 5-cio litrowy baniak z woda mi nie ciążył. W euforię uderzyłam gdzieś przy szóstej patrzącej na mnie i radośnie uśmiechniętej sztuce. Z wrażenia aż przystanęłam. I wtedy omiatając samą siebie rozognionym spojrzeniem zobaczyłam powód tych uśmiechów: pod koszulą cienkie ramiączko bluzki zsunęło mi się z ramienia, a wiatr rozwiewając mi koszulę, raz po raz ukazywał tym wszystkim sexy-rycerzom moją prawą pierś w pełnej krasie!!! Nic więc dziwnego, że patrzyli i się uśmiechali!
Ja pier...ę, myślałam, że umrę na tym chodniku! Napadł mnie taki śmiech, że nie byłam w stanie dalej iść. Wdepnęłam więc do znajomej mieszkającej na tej uliczce i tam przy kawie w ogródku, wśród radosnego wycia jej i mojej teściowej, dochodziłam do siebie i wracałam z "seksownego" raju na ziemię. Że też, kurrr..tego, nie spotkałam po drodze żadnej baby - na pewno któraś by mi powiedziała życzliwie albo wyburczała,  co myśli o lataniu po ulicy z gołym cyckiem, a panowie... no cóż - woleli popatrzeć niż się odzywać... :D 


Będąc w temacie płci, napiszę jeszcze króciutko, jak kilka lat temu, będąc z bratem na zakupach zatrzymaliśmy się przy stoisku muzycznym. Mój brat, bardzo wysoki facet, z lekkim muzycznym szmerglem, mógłby tak stać i z 2 godziny, a ja chciałam iść dalej. Poklepałam go więc kilka razy po udzie na znak, że idziemy. Coś mi to "udo" jednak nie pasowało i jakaś baba chrząknęła znacząco. Spojrzałam i zorientowałam się, że zamiast mojego braciaka 187, stoi przy mnie karakan 170 w kapeluszu, mający klejnoty na wysokości uda mojego brata.  Gdy tak sobie go poklepywałam niczym kUnia po tym jak uciągnął ciążki wóz, kobieta uczepiona jego ramienia, o mało nie zaczęła warczeć. Gość dostał po jajkach, babka się wpieniła, a mój braciszek 2 metry ode mnie spokojnie, jakby nigdy nic miętosił w łapskach kolejną płytę, którą koniecznie-musiał-mieć!  O mało go z tego sklepu za włosy nie wywlokłam (oczywiście patrząc tym razem czy przypadkiem kogoś innego za coś innego nie ciągnę :D)
Najlepsze było to, że gdy podczas tych zakupów, kilkakrotnie mijaliśmy tę parę, to facet robił zawstydzoną minę i uciekał spojrzeniem, a jego (chyba)żona, zabijała mnie wzrokiem - głupia czy co? :D :D :D
Lidia_G
6 komentarzy

19 kwietnia 2012
WOW, WOW, WOW!!!
Weszło za pierwszym razem! Niczym za dawnych, przedawaryjnych czasów! Oby to była zapowiedź stałej zmiany!
Lidia_G
3 komentarze
Mimo przeciwności losu (choróbska) i Onetu (problemy techniczne, niech je szlag!) oraz przez to (mam nadzieję, że chwilowej) niechęci do wchodzenia na bloga i pisania tu czegokolwiek, uznałam, że od czasu do czasu wypada jednak powalczyć z onetowymi psikusami i coś naskrobać. 
Zachęciła mnie koleżanka (Yukuś, to o Ciebie chodzi! :D cmok!), mówi, że lubi czytać, a nawet uwielbia, to czemu mam jej nie sprawić chociaż okruszka przyjemności...? :D
Dni w domu płyną dość leniwie, a powtarzalny rytm nadają im dawki przeciwospowych leków, smarowanie, układanie puzzli, malowanki, wycinanki itp. Stałam się już ekspertem w rysowaniu lewą ręką, bo prawą bez przytrzymywania kroję koper albo piszę smsa lub też robię inne rzeczy. Mogłabym np. jeszcze dłubać w nosie, ale niestety nie wykształciłam w sobie tego zwyczaju...
Nie nadaję się do siedzenia plackiem w domu, bo mnie nosi. Do wczoraj była w domu jeszcze Starsza, więc Mała nie była aż tak absorbująca - dziś za to przechodziła samą siebie.  Zniecierpliwienie i znużenie rolą pielęgniarki miesza się we mnie z wybuchami śmiechu, bo małe córczysko roznosi mi chatę na wióry!  Od wczoraj czuje się znacznie lepiej i gdyby nie krosty, to nikt by nie uwierzył, że ona jest chora! Jak to śmiesznie wygląda, gdy biega i wtedy nie widać nic, tylko te kropy na buźce i siwy dym unoszący się spod kopytek! Do tego wyśpiewuje na całe gardło "znaczkowa liga gra o wszystko" podrygując przed TV albo siedzi ze słuchawkami od MP4 na uszach i drze się wniebogłosy "szmiiii, pomóż! niech spadnie z nieba złoty deszcz!" - nie wiem czemu, to jej ulubiona piosenka i nie da sobie wytłumaczyć, że na początku też jest "pomóż mi" - wydziera się "szmiii!", a ja nieodmiennie za każdym razem wyję ze śmiechu. Oprócz tego Mała intensywnie przygotowuje choreografię do występu dla babci A. i dziadka M., których przyjazdu spodziewamy się w najbliższym czasie - wygląda to niesamowicie, gdy kręci piruety i zarzuca pupą z miną znudzonej modelki na wybiegu.
Jeśli dodać do tego filozofię Kubusia Puchatka, to naprawdę wychodzi fajna mieszanka. Wczoraj Młoda pocieszała Starszą, bo ta schowała sobie pieniążki od Ząbkowej Wróżki do pudełeczka z mleczakami. Dwie pięciozłotówki latając w tę i w druga stronę sprawiły, że pękł jeden ząbek. Starsza siedziała załamana, a Mała jej robiła wykład: Nie marrrrrtw się, powinnaś być zadowolona zamiast płakać, bo terrraz masz więcej zębów w pudełku!  hehe 

Dziś przyszła pocztą zamówiona przeze mnie bransoletka z czterolistną koniczynką na szczęście dla K. Szkoda, że nie przyszła wczoraj, bo zawiozłabym jej przed dzisiejszym wyjazdem na pierwszą wizytę do profesora - onkologa.  Nie zdążyłam jednak, ale co ma wisieć, nie utonie - dam jej za kilka dni. Wizyta i bez koniczynki przebiegła dobrze - profesor podobno naprawdę jest w porządku. K. będzie miała radio i chemioterapię przed operacją. Wierzę, że wszystko dobrze się skończy. Jak mawia mama mojej innej koleżanki: tylko parasolki nie da się w d...pie rozłożyć - reszta jest możliwa! K. da radę pokonać to gówno! Tej wersji będziemy się trzymać przez całą przeprawę K. z "intruzem"! 

Spierniczyła nam się zmywarka. Po 7 latach bezkonfliktowej współpracy, odmówiła posłuszeństwa i ogłosiła strajk pomrukując gniewnie. A namruczeć się nieźle musiała, bo jej pani, czyli ja - mistrzyni świata w roztargnieniu - włączyła ją ok. 11.00 przed południem i nawet nie zauważyła, że ok. 17.00 zmywara mruczy nadal, zamiast już od dawna milczeć i odpoczywać po robocie. Dopiero jak mąż wrócił z biura, to mi uświadomił, że pranie szklanek i innych takich, powinno trwać trochę krócej niż 6 godzin! Nie wiedziałam, co mnie tak wkurza, a to dźwięki zmywarki przez tyle godzin! Chyba nawalił programator, bo waćpanna stała w jednej pozycji przez cały czas. 
Cóż było robić, zakasałam rękawy i zabawiłam się w pomywaczkę. Jedyną osobą, z którą zmywara w ostatnim czasie chce "gadać" jest mąż. On przestawiając pokrętło ręcznie, potrafi zmyć naczynia w tej małpie. Dziś chciałam zamówić pana z serwisu, ale za diabła nie mogłam znaleźć numeru sprzętu. Dopiero po południu mój ukochany nadworny Szop Pracz pokazał mi gdzie ukryty jest ten sekretny kod. Mam nadzieję, że jeszcze w tym tygodniu pan zdoła dotrzeć do nas i naprawić gada, bo powrót do ręcznej myjni był dla mnie procesem bardzo bolesnym, zwłaszcza, że i bez tego ostatnio przez choroby dzieci wylądowałam na etacie kury domowej, co szczerze mówiąc nie jest moim ulubionym wcieleniem.

Chyba wystarczy na dziś - ciekawe czy da się wkleić do bloga, czy też znowu będę czekała do jutra...
"Ciao! Bay!" - jak mówiła była szefowa mojego brata żegnając się z pracownikami :D
Lidia_G
7 komentarzy

14 kwietnia 2012
Napiszę tylko kilka zdań, bo odechciewa mi się tu pisać, tak mnie wkurrrr Onet i to, że wczorajszy post zapisywało mi 2 dni - zamiast wczoraj przed południem, notka ukazała się w sobotę wieczorem.
Chcę tylko powiedzieć, że moja Młodsza ma OSPĘ! :D Nie jestem szczęśliwa z tego powodu, ale za dobrą monetę biorę to, że jak się przewali, to będziemy mieć z głowy to świństwo. Na szczęście dziecko zdążyło się dziś wybrykać na świeżym powietrzu, więc skoro ma przez tydzień albo i dłużej kisić się w domu, to przynajmniej wcześniej się tlenu nałykała (szkoda, że nie można na zapas....) :)   
I znowu moje plany poszły się trąbić! Znowu kiblowanko w chałupie. :) 
Lidia_G
6 komentarzy

13 kwietnia 2012
Najpierw będzie o K. - mojej chorej koleżance. Ma nowotwór, ale naprawdę i ona, jej rodzina i ja (po tym, jak naświetliła mi sytuację) jesteśmy dobrej myśli. Trafiła na znakomitego lekarza, specjalizującego się konkretnie w tego rodzaju nowotworach. Opinie ma świetne. Mówią, że tonący brzytwy się chwyta, ale ja - sceptyczka, naprawdę podejrzewam udział jakichś sił nadprzyrodzonych w  całym tym procesie prowadzącym do wyzdrowienia. Jest tyle zbiegów okoliczności, które okazują się strzałem w dziesiątkę, że gdybym nie widziała, to bym nie uwierzyła. To dopiero początek drogi K., ale jak na razie wszystko zadziwiająco dobrze się układa. Nie będę opisywała każdego "dziwnego" i zarazem szczęśliwego przypadku, ale oto jeden z nich: profesor, na którego trafiła K. jest bardzo obleganym lekarzem mieszkającym ok. 300 km od jej miejsca zamieszkania. Zadzwoniła, żeby umówić się na wizytę i dostała informację, że jest to możliwe dopiero za 2 miesiące. Następnego dnia okazało się, że ciocia jej męża pracuje z rodzoną siostrą profesora!!! Wizyta odbędzie się za 5 dni! :) To nie jest jedyna taka sytuacja w całym jej nieszczęściu... Humor mi się poprawił, gdy pogadałyśmy i obśmiałyśmy temat, żeby rozładować atmosferę. Niestety nie mogę napisać, co nas najbardziej rozśmieszyło, by byłoby to niedelikatne, ale jeszcze dziś na samą myśl o tym, na gębę wyłazi mi wielki banan :)
Będzie dobrze, bo inaczej nie może być - wierzę w to bardzo mocno i jestem spokojniejsza o K. niż w chwili, gdy dostałam  jej maila.

Teraz z innej beczki. Wszystko idzie ku lepszemu: ospa chyba zakończy się bez kolejnych ofiar w dzieciach i dorosłych w naszej rodzinie, a dzieci mają tyle energii, że same domagają się pójścia do przedszkola - o tym, że mieszkanie chyba niedługo będzie wyglądało jak lej po bombie, już nie wspomnę. Power dwóch zdrowych już dziewczynek jest niewiarygodny. Wczoraj mąż zabrał je ze sobą na kort, żeby tam się wyszalały, bo chata trzeszczy w szwach. Byłam mu za to niezmiernie wdzięczna, że nasze ukochane poczwary zniknęły mi z oczu chociaż na 2,5 godziny. Krajobraz stał w miejscu i przestał falować, podskakiwać i wrzeszczeć. To był cudowny czas! A jak książka "smakowała"... :)

Dziś dzień budowlany: umawianie fachowców na pomiary i inne takie - jestem zadowolona, bo wiosenną porą prace się pięknie rozkręcają i jest szansa, że najpóźniej jesienią wylądujemy na nowych śmieciach... Oby... Uwielbiam taką gonitwę. Mogłabym robić to zawodowo - załatwiać, mierzyć, nagrywać prace itd - łącznie z opieprzaniem fahofcuf , bo i tacy czasem się trafiają.
Jeśli więc ktoś chce budować dom, to chętnie pomogę, a po drodze i ślub zorganizuję, tudzież napiszę instrukcję do programu komputerowego albo pozarządzam zasobami ludzkimi oraz poprowadzę szkolenie motywacyjne... :D
A na koniec wsadzę sobie szczotkę w ... i jeszcze za sobą zamiotę... :D
Czyż świat nie jest piękny?

A tak a'propos "piękności" tego naszego świata - dziś gdy leciutko padał sobie deszcz, pachniało już "pełnowartościową" wiosną i słyszałam pierwszy raz w tym roku chyba skowronka - cuuuudo! 

Lecę rozkminiać procesy globalizacyjne i inne takie, które wpływają na stopień zróżnicowania społeczeństwa... Nara, dozo albo pochwa - jak mawiał ksiądz z kawału.  jęzor 




Lidia_G
skomentuj

10 kwietnia 2012
"Panie Onecie" albo "Pani Onetowo", z pewną taką nieśmiałością  pragnę zasygnalizować, że słyszę i czytam coraz więcej głosów zirytowanych blogerów na temat tego, co się ostatnio wyprawia z postami, komentami i w ogóle z blogami. Nie wiem co jest powodem - czy to serwer, czy inne licho...Fakt faktem, że mnie też to irytuje gdy chcę zamieścić post i wywala mnie z własnego bloga, bądź posty zamieszczają się dopiro następnego dnia itd itp. Pewnie "Państwo Onetostwo" znaja już problem, ale plissss, plis, plissss - poprawcie się, zanim nas wszystkich trafi jasny szlag... Lubię tu blogować i nie chcę się przenosić, ale cierpliwości we mnie coraz mniej... :(
Lidia_G
5 komentarzy
Dziś był bardzo smutny dzień. Dowiedziałam się, że moja najlepsza koleżanka ze studiów ma, jak sama to określa, "intruza" w sobie. Nie znam jeszcze szczegółów, bo jutro mamy się spotkać, a wypytywać przez telefon nie chciałam. Jest bardzo dzielna i co najważniejsze, podchodzi do tego tematu pozytywnie i z wielką wiarą, że wszystko będzie dobrze. Wierzę, że da radę, bo życie nie raz już jej dopiekło i wielokrotnie pokazała jak potrafi być silna. Mam nadzieję, że tą siłą teraz wykopie "intruza" ze swojego ciała. 
Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Nie potrafię o tym nie myśleć. To straszne, że będzie musiała przechodzić przez to wszystko - ona, jej dwóch małych synków i mąż.
Wiem, że jej nie zostawię, nie ucieknę ze strachu przed jej chorobą, ale bardzo się boję tego jutrzejszego spotkania i rozmowy o tym, co ona jeszcze  sama boi się nazwać po imieniu. Boję się, że żadne pocieszenie nie zadziała, że nie będę potrafiła jej pomóc..., a tak bardzo bym chciała...
Co jej powiedzieć...? Czuję się wręcz winna, że jestem zdrowa, a ona chora...
Wierzę, że właściwe słowa i gesty jutro same przyjdą, bo znamy się bardzo dobrze, ale i tak się boję...
O nią i o jej rodzinę...
Jak mogę jej pomóc...? 
Lidia_G
skomentuj

07 kwietnia 2012
W telegraficznym skrócie: oprócz ospy moje dziecko ma jeszcze anginę a do niej antybiotyk, żeby święta były wystarczająco atrakcyjne. Teraz czekamy w napięciu czy Młodsza też załapała czy tez nie. No i jeszcze mąż w kolejce po zarazki się ustawiał, bo w dzieciństwie nie dostąpił zaszczytu bycia w kropki. Zobaczymy co to będzie. Z jasnych stron sytuacji wymienię dwie: ospa będzie odfajkowana, a drugi plus to fakt, że z powodu braku czasu, bo przekwalifikowałam się w pielęgniarkę, ominął mnie szał przedświątecznych porządków i mam sprawę z głowy. :) Nie widzę niedostatków i zbyt małej ilości błysku na meblach - wychodzę z założenia, że jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. 
Cieszy mnie bardzo to, że Większa mimo ospy i anginy ma się lepiej niż jeszcze na przykład wczoraj. Gorączka ustąpiła, infekcję gardła zdążyliśmy złapać mimo "antybola" jeszcze w takim momencie, że chyba nie będzie już dodatkowych przygód, dziecko zaczęło brykać jak młody źrebak po zielonej trawie i chyba idzie ku lepszemu. Może więc święta jednak będą spokojne i w miarę zdrowe... :)
A kolejna fajna sprawa, to to, że dziś dzięki ohydnemu kawałkowi ciasta, jaki kupiłam, bo apetycznie wyglądał, mieliśmy z mężem przenieść się w świat smaków z czasów naszej komunii świętej - to wtedy czekolada, mimo, że wyglądała ładnie kleiła sie do podniebienia i nie dawało rady zdrapać jej inaczej niż paznokciem, bo okazywała się wyrobem czekoladopodobnym i klem słodki, że ryj wykręcało, kleił się do noża, gdy go człowiek chciał z ciasta usunąć. Takie klimaty mieliśmy dziś przy kawie i uśmialiśmy się po pachy - takie ciasta są nie do zabicia ani nie do zapicia - próbowaliśmy polepszyć smak lejąc na to g.... rum, ale g... to dało.:)
A takie było piękne - prawie amerykańskie - czekoladowe z "pijanymi wiśniami"  - tak myślałam, gdy patrzyłam na nie w sklepie. Niestety, kolejny raz się przekonuję, że pyszne ciasto to ja mogę kupić tylko w dwóch zaprzyjaźnionych cukierniach, gdzie lepiej, żebym nie wchodziła w trosce o miejsce, gdzie się kończą plecy, a niewiele niżej, zaczynają nogi. :) 
Tak więc jutro jeszcze zmajstruję coś słodkiego w brytfannie i z "wisinkami" i pal licho rozmiar 34.  hehehe Z tym rozmiarem to oczywiście blef - zanim ktoś w kompleksy zdąży się wpędzić. :D
I to chyba, zważywszy na to, że jest 2.35 w nocy, powinno wystarczyć jako relacja.

Jeszcze tylko złożę życzenie wszystkim, którzy tu zaglądają.  Życzę Wam, żeby te święta były zdrowe, wiosenne, radosne i kolorowe. No i oczywiście mokre!  hehe 
Lidia_G
skomentuj

04 kwietnia 2012
Dziś tylko tyle - króciutka notka. Nie mam czasu, bo mój mały Muchomorek jest tak zasypany krostami, że ledwo widać spod nich dziecko. To jakaś masakrrra! Biegam z lekami, maściami i innymi akcesoriami, żeby chorobę uczynić jak najmniej dolegliwą. Córka chora, ledwo żywa, lecz kobieta rasowa siedzi w niej głęboko z kopytami. Dzisiaj dosłownie leciała przez ręce, lecz idąc z łazienki, zatrzymała się dziś przed lustrem i długo się sobie przypatrywała, potem zaś siedziała markotna na kanapie. Gdy zapytałam, co ją gniecie, odparła zasmucona "bo mnie się wydaje, że teraz jestem brzydka" :D
Oczywiście było pocieszanie okraszone buziakami, ale obawy całkowicie rozwieją się pewnie dopiero po chorobie, kiedy dziecko samo stwierdzi, że uszczerbku na urodzie nie doznało... :D
 Tu gwoli wyjaśnienia muszę napisać, że moje córki są uczone i wiedzą, że najważniejsze jest zdrowie i to, by być dobrym człowiekiem i mieć dobre serduszko, a uroda jest na dalszym miejscu, niemniej jednak co baba, to baba - o wygląd zawsze zahaczy :D
I wcale się temu nie dziwię  haha 
Lidia_G
6 komentarzy
Dziś zostało oficjalnie potwierdzone: ospa zagościła w naszym domu na jakiś czas i oby tylko jedną ofiarę sobie wybrała... O ile wczoraj dziecko miało kilka krostek, o tyle dziś wstało podobne do biedronki. Zapisałam je więc do lekarza. Miałyśmy dużo czasu na to, by wyjść z domu pozapinane na ostatni guzik i zdążyć do lekarza na odpowiednią godzinę. Wszystko wskazywało na to, że tak będzie, jednak, gdy już czas najwyższy był, by wychodzić, Mała pomyślała chwilę stojąc na progu i ryknęła z całę mocą: kuuupkęęę!!! Cóż było robić - matka w tył zwrot i kierunek łazienka. W tym samym czasie "memory five" i błaganie, by mąż przyjechał po nas i nas odstawił na miejsce, bo nie zdążę wyprowadzić auta z fotelikami dla dzieci. Gdy już wszystko było załatwione, dziecko stwierdziło wspaniałomyślnie, że to jednak fałszywy alarm był....  sceptyczny  Potem biegiem, biegiem, ale zdążyłyśmy - byłyśmy na miejscu dokładnie o wyznaczonej porze! :) Lekarka potwierdziła naszą wczorajszą diagnozę i odesłała nas do domu z workiem lekarstw dla dziewczyn (mała ospy nie ma - jeszcze - ale za to gardło się zainfekowało jakimś świństwem) i profilaktycznie plikiem recept na wypadek gdyby pozostali członkowie familii zdecydowali się podzielić los naszej starszej latorośli. Ja już chorowałam, więc pozostaje mi trzymać kciuki, tudzież modlić się do jakiegoś świętego - nie wiem który był od ospy - by zaraza nie chwyciła mnie drugi raz. Chora mam nadzieję, nie będę, jednak gdy myślę o tej ospie, to wszystko mnie swędzi i zaczynam się drapać. Gorzej jeszcze z Panem Mężem, bo on też uległ psychozie i się drapie, ale prawdą jest też, że chłopak nigdy nie dostąpił zaszczytu bycia w kropki, a podobno w dorosłym wieku to już nie jest takie rozkoszne jak w dzieciństwie...
Malutką obligatoryjnie kwalifikuję do prawdopodobnie-już-zarażonych, bo prawdopodobieństwo, że jest inaczej, jest minimalne, zwłaszcza, że Większa jeszcze dziś ją wycałowała podczas zabawy, w podziękowaniu za coś.
Dodatkowo martwi mnie trochę to, że mamunia mężunia bagatelizuje tę chorobę, podczas gdy u nich w rodzinie jeszcze nikt na ospę nie chorował, więc jak pójdzie falą, to wszyscy się położą, a pójść może, bo teściowa odważnie twierdzi, że święta spędzimy razem... sceptyczny  
Mała dziś wymyśliła nowy pseudonim Większej - mówiła na nią Muchomor, bo po posmarowaniu dziecko faktycznie grzyba w białe kropki przypomina. :)

 No i to chyba byłoby na tyle - dziś nie za bardzo mam o czym pisać, bo egzystencja w czterech ścianach z chorymi dziećmi nie sprawia, że natchnienie na człowieka spływa. Mogłabym co prawda, jeszcze akapit lub dwa poświęcić na swoje "przemyślonka", ale pisanie o arcypoważnych sprawach przed świętami, chyba byłoby za ciężkie... nie wspominając już o tym, że po całodziennej orce przy obsłudze chorych szkrabów, mózg mam wyjałowiony do szczętu a i palce ledwo brykają po klawiaturze...
Dobranoc zatem :)
Lidia_G
skomentuj

02 kwietnia 2012
W sobotę rano moje dzieci pokasływały, pomyślałam, że czas dla alergików niełaskawy, bo to wiosna, mimo, że śnieg wali i zimówki w aucie mile widziane - chwalić opieszałość mojego męża, że do tej pory nie zmienił opon. :D
Skoro alergia, to dałam każdej dziewczynce działkę syropku przeciwalergicznego i pognałam na zajęcia. Wczesnym popołudniem tatuś moich dzieci przysłał mi rozpaczliwego sms-a z pytaniem "gdzie jest termometr?" Dotarło do mnie wówczas, że ta alergia, to chyba nie alergia. Okazało się, że Starsza Mała ma gorączkę i to całkiem porządną, nie żadne tam byle co! Cały weekend dziecko na przemian to pokładało się, to próbowało się bawić, w zależności od tego czy leki dodawały sił, czy też gorączka je odbierała. Ponieważ w ciągu ostatnich dwóch tygodni w grupie Starszej chodziło do przedszkola tylko 10 dzieci, bo 15 chorowało na ospę, pierwsze co zrobił mąż gdy ujawniła się gorączka, to obejrzał całego małego człowieka w poszukiwaniu śladów ospy - nic nie znalazł! Dziś jednak córa sama do mnie przyszła z zadartą bluzeczką i pokazała mi przepięknej urody różowo-czerwone krostki na brzuszku, pleckach,  na buźce i 1 na pupie. :) Chyba mamy ospę! :) Ostatecznie potwierdzimy to jutro u lekarza. Ponieważ Malutka też została dziś w domu, bo kaszle, dzień wyglądał tak: zabawa, kłótnia, zabawa, kłótnia, szaleństwo, zabawa itd. W konfliktowych momentach Duża latała z wysuniętym palcem za Małą i darła się "zarażę cię, zarażę!", a Mała wrzeszczała na całe gardło "ratuuunkuuu!" - aż dziw, że policja mnie nie odwiedziła. :) Biegały i rozrabiały tak, jakby wypiły jaiegoś "powera". Nikt by nie powiedział, że są chore. Gdy jednak matka wydała rozkaz: "sprzątamy bałagan z dywanu", bo już nie było gdzie nogi postawić między zabawkami, Starsza natychmiast miała odpowiedź "Przecież ja mam ospę!" - było to oczywiście wypowiadane (kilkakrotnie) odpowiednio urażonym tonem. :D
 Potem obopólnie dzieci stwierdziły, że może jednak zarazić się byłoby fajnie, bo siedziałyby razem w domu. Ukryta intencja Starszej była taka, że gdyby Mała też zachorowała na ospę, to byłaby gwarancja, że nie pójdzie bez Dużej święcić jajek i wtedy Duża mogłaby spokojnie żyć, bo zazdrość o te jajka przestałaby przesłaniać jej piękno choroby i urlopu od przedszkola. :D
Było o ospie, było o zaspach - a konkretnie o śniegu, to teraz jeszcze o wyspie: dzieci są bardzo kreatywne, bawiły się dziś, że mieszkają na tropikalnej wyspie pełnej zwierząt, a skoro nie mogą mieć na razie prawdziwego psa, to Malutka zrobiła sobie pieska z odkurzacza - naparzała pieskiem po terakocie akurat wtedy, gdy ja załatwiałam ważne sprawy przez telefon. Przemawiała do niego czule i karmiła go tropikalnymi owocami (:D :D), żeby pięknie rósł, a potem wsadzała go do "mądrownicy" czy też "mądrzarki", żeby szybko stał się bardzo mądry - tłumaczyła to tak, że "mózg psa odczytuje impulsy z mądrzarki i pies mądrzeje"!!!!! - szczęka mi opadła i zastanawiałam się czy ktoś mojego czteroipółletniego dziecka nie wsadził nieopatrznie do jakiejś "mądrzarki" :D
No cóż... może to po prostu klimat tej tropikalnej wyspy... albo ospy... :D

Lidia_G
skomentuj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz