środa, 23 stycznia 2013

Pierwszy wpis w nowym roku

Późno, późno, ale lepiej późno niż później.  Stwierdziłam, że dłużej zwlekać nie wypada, bo to już zakrawa na buractwo, żeby ostatnią notką była ta z życzeniami świątecznymi.
Nie chciało mi się ostatnio pisać, bo na prawie miesiąc przed świętami miałam jazdę z załamaniem nerwowym znajomego i jak to zwykle z moim szczęściem bywa, zostałam wciągnięta w sam środek niezłego zamieszania - prawdziwej tragikomedii, która w zasadzie trwa do dziś, lecz na szczęście z mniejszym już, niż na początku natężeniem.
Gdyby ktoś tylko spisał to, co się działo i nakręcił na tej podstawie film (tylko na faktach, bez żadnych "tuningów"), Oscara chyba miałby zaklepanego - serio!

Święta były bardzo fajne, Sylwester w tym roku kameralny, lecz bardzo sympatyczny i to by było na tyle z przyjemnych rzeczy.

Tuż po Nowym Roku jak grom spadła na mnie wiadomość, o śmierci żony mojego kolegi.
Tym straszniejsze to wszystko, że dziewczyna była bardzo młoda i zaledwie pół roku wcześniej wyszła za mąż. Mieli pewnie mnóstwo planów, byli na starcie wspólnego życia i naturalne jest to, że powinni "żyć długo i szczęśliwie", a tymczasem...
Nie mogę więcej na ten temat napisać, bo jeszcze mnie to trzyma - sama  nie wiem dlaczego aż TAK -  nawet nie znałam tej dziewczyny. Znam tylko jej męża i bardzo go lubię. Może właśnie ta sympatia i to, że wiem jaki jest skryty i jak pewnie dusi wszystko w sobie, powoduje, że ta śmierć nadal mną wstrząsa; zwłaszcza, że w tym wieku nie powinno się umierać! 
Zawsze buntuję się w takich sytuacjach i zamiast szukać ukojenia, to kłócę się z Bogiem! Potem mi przechodzi, ale najpierw jesteśmy na wojnie...

Życie... czasem piękne, czasem brutalne... Cudownie jednak, gdy jest... Szkoda, że takie przypadki o wiele wyraźniej ustawiają nam priorytety  niż codzienne, duże i małe szczęścia.