piątek, 13 grudnia 2013

Hello! Znowu jezdem! :)

Troszkę mnie tu nie było i dziś wpadłam w panikę nie mogąc znajeźć swojego bloga. Ju,ż sobie pomyślałam, że Google mnie "wygooglowało" i ju nie będę miała gdzie pisać! Ale się wkurrrwiłam! Całe szczęście, że krew zalała mnie tylko na moment, bo jednak perełka sie znalazła. :)

Dużo się działo przez tych kilka miesięcy. Nie chce mi się tu pisać całej litanii, więc powiem tylko, że mieliśmy przeprowadzkę, że tuż przed nią zamknęłam też ważny etap rozwoju osobistego :) i tak ogólnie muszę stwierdzić, że ten 2013 to był owocny w ważne wydarzenia i naprawdę całkiem fajny rok.

Tu mała dygresyjka: wpadłam na to, co napisałam powyżej, właśnie przed chwilą, gdy to pisałam. Oto do czego między innymi służą blogi - do przyjrzenia się sobie i wszystkiemu, co nas otacza czy dotyczy, z dystansem. Dzięki temu zyskujemy odpowiednią perspektywę, by móc dokonać właściwej (albo i nie) oceny sytuacji.
Jeszcze chwilę temu, spontanicznie i bez zastanowienia odpowiedziałabym, że mijający rok był "taki sobie", a już teraz  widzę to inaczej...
Ło matko, filozoficznie i egzystencjalnie się zaczyna robić, ale nie ta pora na to, bo "folozować" to lepiej wieczorkiem, a nie pomiędzy odbieraniem jednego dziecka ze szkoły a drugiego z przedszkola. :) Takie podsumowanie roki... hm... myślę, że jeszcze do tego wrócę, bo i okazja całkiem nieła, mianowicie 2013 ma się ku końcowi. Nigdy nie robiłam podsumowań i nie pisałam postanowień na kolejny rok - wszystko odbywało się płynnie, a dziś widocznie nadejszła wiekopomna... albo po prostu dobiłam do odpowiedniego wieku... - jak zwał, tak zwał, chyba faktycznie zatrzymam się przy tym dłużej i przepiorę sobie mózg. :) Może być fajnie... Ale to przy następnym wpisie. Ten pojawi się na pewno wkrótce - nie za pół roku czy 8 m-cy.

poniedziałek, 11 marca 2013

Sąsiadka

Zainspirowana komentarzem od Grzesznej, który dostałam na maila, postanowiłam opisać dziś  sąsiadkę, która mieszkała na przeciwko moich rodziców.
Babcia S. była nie do podrobienia! 
Mówi się, że najlepszym stróżem jest zaufany sąsiad i to prawda, a babcia S. szła jeszcze dalej - standardem było, że gdy tylko jakaś "obca gęba" pojawiała się na naszej wycieraczce, zaraz skrzypiały drzwi i padało pytanie: "Pan w jakiej sprawie?".  I musiał się taki tłumaczyć! Nie daj Bóg, żeby zaczął plątać się w zeznaniach, bo zaraz zaczynała między wierszami straszyć zięciem, ze zaraz go zawoła i o coś tam zapyta - nikt z obcych jednak nie wiedział, że ów postawny i groźny zięć, robiący za rottweilera miał 1,50 m  w kapeluszu i ważył ze 40 kilo, a żeby go znaleźć, trzeba było rewizję w portkach przeprowadzać. :)

Baaa, babcia S. nie poprzestawała na przepytywaniu obcych - nas też zawsze "haltowała" w drzwiach, gdy widziała, że kroi się "grubsze" wyjście.
Mistrzostwo świata zdobyła, gdy ochrzaniła moją mamę za zaniechanie.
Rodzicielka wróciła z pracy i pocałowała klamkę - pech chciał, że zapomniała kluczy i nijak nie mogła wejść do chałupy. Pyta więc babcię S. wietrzącą cycki w oknie: "Pani S., nie widziała pani M.?" (M. to mój tata)
Babcia S. usilnie próbująca utrzymać minę pokerzysty, podczas gdy rozpierało ja szczęście, że została zapytana o tak ważną rzecz (już wtedy kobita wiedziała, że informacja to najcenniejszy towar! :D):
"A widziałam, widziałam, wsiadł na rower i pojechał - chyba wezwali go do pracy, ale tego to ja na 100% nie wiem. SAMIŚCIE SĄ PAŃSTWO SOBIE WINNI, BO JAK BYŚCIE MI MÓWILI GDZIE IDZIECIE, CZY JEDZIECIE, TO JA BYM SIĘ NIE MUSIAŁA TEGO POTEM DOMYŚLAĆ!" *
Mama zebrawszy opierdol, z podkulonym ogonem usiadła na ławeczce i karnie czekała na niesubordynowanego małżonka, który śmiał nie opowiedzieć się babci przed wyjazdem. :)

Babcia S. - sytuacja nr 2:

Jeszcze didaskalia: "uny" - córka i zięć mieszkający z babcią S. :)

Przyjechał na osiedle facet handlujący mlekiem prosto od krowy. Babcia swoim zwyczajem suszy biust na parapecie. Pan pyta: "A pani nie chce świeżego mleka?"
Babcia: "Nie panie, bo my też kupujemy takie mleko od gospodarza." 
Pan: "A po ile kupujecie?" (cena)
Babcia: "A po litrze, panie, po litrze!"
Pan: "Ale po ile płacicie?"
Babcia: "Aaa, nie wiem panie, bo to uny biorom, to i uny płacom"
Myślałam, że pierdolnę na zawał, gdy słuchałam tego dialogu. Babcia tłumaczyła, a my z ojcem tarzaliśmy się w kuchni ze śmiechu (uroki mieszkania na parterze - życie z ulicy wchodzi nam do domu - proszone lub nie - nie ma znaczenia. :) )

Takich sytuacji były dziesiątki, jeśli nie setki, ale myślę, że na dziś wystarczy. Babcia S. pewnie jeszcze wróci za jakiś czas na mojego bloga - tak na deser. :)





* Cytat jest wierny - nie sposób zapomnieć "samiście są państwo..." babci S. :)

Dziwka czy co...?

Zastanawiam się jakież to konsekwencje będzie dla mnie miało dzisiejsze spotkanie mojego małżonka z sąsiadem - bardzo sympatycznym facetem, a jednocześnie synem całkiem aktywnej, nazwijmy to, "pani lubiącej ploteczki przeróżnej maści."

Zaczęło się od tego, że pan monsz wyskoczył po kilka rzeczy do sklepu.
Ponieważ wczoraj nie zabrałam z auta wszystkich swoich rzeczy, poprosiłam, by mi je przy okazji przytargał. Wśród owych rzeczy, które dały się upchnąć w reklamówce był także ogromniasty wypchany dokumentami segregator, który nijak wcisnąć do torby się nie dał - a co! :)
Dodać tu muszę, że z racji różnych przyjemnych i mniej przyjemnych zajęć, obecnie na tapecie mam wszelkiej maści patologie społeczne, a zwłaszcza patologie seksualne. W wyżej wspomnianym segregatorze były właśnie dokumenty dotyczące tych arcyciekawych zjawisk, a segregator gabaryty miał naprawdę słuszne i grzbiet szeeeeroooki.

No i dochodzimy do meritum:
wchodzi mąż do domu ze wszystkimi tobołami i śmieje się jak dziki - sam do siebie pokwikuje. Pytam go więc z czego się tak cieszy - żebyśmy grali w lotto, to podejrzewałabym, że los nam sprawił miłą niespodziankę, a tak...?
Ten mi na to, że spotkał sąsiada i zatrzymali się na kilka słów przed klatką schodową.
Sąsiad omiótł A. spojrzeniem, które spoczęło na segregatorze i zapytał "Co, robotę do domu niesiesz?" Mąż mu na to " Niee, to Lidii", a ten popatrzył na niego dziwnym wzrokiem, mruknął coś na pożegnanie i poszedł.
A. nie wiedział o co chodzi, ale gdy po chwili, już na schodach, zerknął na segregator, wszystko zrozumiał, bo na grzbiecie tegoż czerwonymi drukowanymi wołami wykaligrafowane jest PROSTYTUCJA.
Nic dodać, nic ująć! :) :) :)

Żeby przybliżyć sylwetkę mamusi naszego sąsiada - też zresztą naszą sąsiadkę, napiszę króciutko, jak to dwie doby po urodzeniu naszej starszej córeczki mieliśmy dowieźć ją na pobranie krwi do szpitala.
Kto rodził dzieci, ten wie, że pozycja siedząca tuż po porodzie nie należy do ulubionych, a zwłaszcza w aucie.
Żeby sobie "zrobić lepiej" jeździłam na dziecięcym dmuchanym kółku do pływania - kółko było dziecięce, nieduże i kolorowe. Akurat wychodziliśmy z klatki schodowej do auta - mąż z noworodkiem w foteliku, a ja z moim kółkiem pod pachą, gdy natknęliśmy się na panią sąsiadkę. 
Za kilka dni nasi przyjaciele  pytali nas czy córeczka chodzi na zajęcia "Bąbelki pływają", bo  sąsiadka oburzona opowiadała im, że nam to już do reszty odbiło, bo dwudniowe dziecko na basen wozimy! :) :) :)

Ciekawe jakież teraz wieści do mnie dotrą na temat moich poczynań...? :) 
Wreszcie wyjdzie na jaw, że pracuję nockami... :)

czwartek, 28 lutego 2013

Mucha

Jak co roku, zanim na tym naszym biegunie północnym* zakwitną jakiekolwiek kwiaty, nadchodzącą wiosnę zwiastują pierwsze....muchy!
Można się zawieść na pogodzie, ale na muchach - nigdy! Niech no tylko wyjdzie choćby jeden ciepły promyk i przez chwilę poogrzewa ziemię, a zaraz jakaś bzycząca poczwara się pojawi. To jedyna sytuacja kiedy widok, a właściwie dźwięk muchy, nie tylko mi nie przeszkadza, ale wręcz cieszy. :)
Tak też było dziś: połowa naszego mieszkania kąpała się w pięknym przedpołudniowym słońcu i nagle zza firanki usłyszałam ...cudowne bzyczenie, żeby nie powiedzieć bzykanie... :)
Ucieszyłam się strasznie, bo te musze harce na oknie zapowiadają szybkie nadejście zielonej panienki. :)
Ktoś, kto wymyślił, że skowronek i takie tam inne duperele to zwiastuny wiosny, zapomniał chyba o muchach! :)  




* Pochodzę z centralnej Polski, a tu przeflancowałam się dobrowolnie, idąc jak po sznurku do swojego Ukochanego - Pana Menża obecnego :). Gdy wyprowadzałam się z domu rodzinnego, mój tata pokonany i zrozpaczony, że jego ukochana córunia opuszcza gniazdo,  spróbował jeszcze zawalczyć ostatnim argumentem: "Dziecko, przecież tam już nic nie ma - tylko Kaliningrad!" :) Nie dotarło - dziecię wyjechało pozostawiając za sobą jedynie smugę siwego dymu, ale od tamtej pory w naszej rodzinie ten greps "chodzi" zawsze wtedy, gdy chcemy określić totalne zadupie - nie ujmując nic Kaliningradowi, oczywiście... :) 

wtorek, 26 lutego 2013

Pokaz mody, SPA i DŻEJZBOND

Króciutko, króciuteńko:

Rzecz będzie o moich dwóch latoroślach, które od czwartku aż do dziś robiły sobie wczasy od szkoły i przedszkola z racji faktu, iż podupadły na zdrowiu, a objawiało się to "gilami" do pasa. :) 
Otóż w piątek nasze panienki obrały kierunek: moda i uroda.
Najpierw od rana bawiły się w pokazy mody. Starsza była modelką, a Mała projektantką i stylistką w jednym.
Gdy dramat rozgrywał się na scenie, matka wyżej wymienionych, ze wszystkich sił próbowała rozpaczliwie, acz bezskutecznie pospać jeszcze trochę w sypialni sąsiadującej z atalier, gdzie miał się odbywać pokaz. Średnio to wychodziło, gdyż co chwila wybuchały  drobne konflikty i trzeba się było drzeć, żeby laski na publicznej imprezie obciachu nie robiły, kłócąc się ze sobą.
Gdy już atmosfera się poprawiła, Młodsza wpadła do sypialni z pytaniem czy mogą powyciągać ciuchy z szafy i komody. 
NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Nie ma głupich, na to nie pójdę, bo zbyt dobrze je znam! Zwłaszcza rankiem moje dzieci są wyjątkowo kreatywne, jeśli chodzi o przekształcanie mieszkania w burdel.
Skoro zabroniłam, to Mała wyskamłała tylko tyle, że mogła wziąć z szuflady kolorowe flanelki w zwierzątka.
Poleciała szczęśliwa do "przedpokazowej" garderoby z naręczem flanelek, a tu zamiast radości, słychać ryk modelki:
- Coś ty tu przyniosła?! Ja nie mam zamiaru wkładać jakichś dziecinnych kocyków na siebie! Co ja jestem, mała dzidzia?!

Na to Mała znów przygnała do mnie:
- Mamusiu, prrrrawda, że modelka na pokazie musi słuchać prrrrojektanta i stylistki?

- Prawda, jeśli podpisała kontrakt, to powinna stosować się do ich poleceń - odparłam spod kołdry.
Pognała z powrotem.
Słyszę znów zza ściany jazgot Starszej i nagle odzywa się mała:
- Chcesz mieć forrrsę z kontrrrraktu? To wkładaj te szmaty i nie dyskutuj!

O dziwo, Duża więcej się nie dyskutowała! :) :) :)

Wieczorem w łazience było SPA.
Zabawa w Spa wygląda tak, że na podłodze porozkładane są ręczniki kąpielowe, inne zrolowane, żeby było wygodnie pod głową, na pralce ustawione są w kubeczku do mycia zębów wykałaczki szaszłykowe robiące za kadzidełka, a na półce stoi rozpaprany krem Bambino ze szpatułką do aplikacji zrobioną z patyka po lodach - to pomysły moich dzieci na SPA! :)
Do tego musiałam, sterroryzowana, dać miseczkę ogórków pokrojonych w plasterki. Duża ułożyła się na ręczniku w swoim białym szlafroku (całkiem jak w SPA) i turbanie na głowie, a Mała obłożyła jej facjatę ogórkami. Zaklajstrowała jej kremem nogi aż do kolan i kazała leżeć spokojnie, gdy ona będzie robić masaż. 
Wredna matka nie pozwoliła się klientce rozebrać do masażu, bo klientka była zakatarzona, więc masażystka do dyspozycji miała tylko chude nogi tejże.

Pijemy sobie z mężem kawę w kuchni i słyszymy skowyt Dużej - najpierw myśleliśmy, że ona płacze, a tymczasem ona tak się śmiała, bo ma łaskotki.
Drugie, co usłyszeliśmy po owym skowycie, to była cierpliwa perswazja Młodszej:
- Nie bój się, dasz radę, POKONAJ TEN STRACH!  - i zamiast  puścić Dużą, bo biedna nie wytrzymywała łaskotania - tfu! masowania (!), Mała tłumaczyła jak mogła i miętosiła jej te chude patyki dalej. A my zapluliśmy stół  parskając kawą ze śmiechu. :)


Moje dzieci namówiły babcię, by ta kupiła SOBIE :))) rybkę.
Dziewczynki nazwały rybę (bo to samiec) DŻEJZBOND - pisownia i wymowa oryginalna - ma być bez spacji i przez "Z". :)


poniedziałek, 25 lutego 2013

Balonik.... :)


To moje dzisiejsze samopoczucie. :) Nie lubię nabierać wody, zarówno w usta, jak i w resztę całego człowieka. :) 



niedziela, 17 lutego 2013

Zemsta...?

Dziś mieliśmy jechać z A. do kina - pisałam o tym we wczorajszym poście. Niestety, nie przewidzieliśmy jednego drobnego szczegółu - teściowie też zaplanowali sobie rozrywkowy weekend. Przegraliśmy w przedbiegach, bo to my byliśmy w potrzebie, a nie oni. :) Nie pozostało nam nic innego jak usiąść na tyłkach zamiast wzruszać się na "Nieulotnych". :)

Kto siedział, to siedział... Dziś moja kochana rodzinka przegięła pałę albo jak kto woli: gumka napięła się i pękła - dostały w nos 3 osoby:
Mąż, który nie był zbyt zadowolony, że zaburzyłam mu jego precyzyjny sobotni plan próbując go ze słodkim uśmiechem wykopać z dziećmi na spacer i owe dzieci, które potrzebują czasem dziesięciokrotnego (no, może o 6 się pomyliłam :D) powtórzenia, by spełnić prośbę, którą artykułuje matka. Krócej rzecz ujmując wkurwili mnie!  "Póójdę, ale mogłaś powiedzieć mi o tym wcześniej, nie lubię gdy w taki sposób organizujesz mi czas" - kurde, nie kazałam iść natychmiast! Kiedy miałam uprzedzać - nad ranem???

Mąż był ciężko zdziwiony, że to jednak nie on pójdzie na rzeczony spacer, bo mam w nosie jego łaskę. Zrobił wielkie oczy, gdy zobaczył mnie ubraną do wyjścia : "To ja nie idę? Mogłaś mi o tym powiedzieć wcześniej..." - Kurrrwa, zaciął się czy co???! Może to wpływ pogody, bo nigdy wcześniej tak nie miał, a może to mnie się dziś postrzeganie mieniło??? Może mam jak koleżanka mojej mamy, która po 20 latach małżeństwa z zaskoczeniem stwierdziła, że jej mąż to nie wysoki niebieskooki brunet, lecz rudy łysawy gość 150 cm w kapeluszu i w dodatku pękaty. :) :) :)
Potem pan mąż skakał na dwóch łapkach i zalotnie zaglądał mi w oczy, ale, mimo, że nienawidzę się gniewać i tak naprawdę nie umiem, to jednak spływały po mnie jego umizgi - nadal trzymała mnie złość za tę "organizację czasu".

Panienki też głupio się uśmiechały patrząc mi w oczy i tarzając się w majtkach i koszulkach podczas gdy ja stałam w pełnym umundurowaniu przy drzwiach. No i przesadzili! Wyszłam sobie sama. Rzuciłam tylko, że jeszcze nie wiem gdzie idę i kiedy wrócę.
Wsiadłam do auta i pojechałam sobie do stolicy naszego pięknego województwa. Jechałam i improwizowałam. Przyjaciółka, którą chciałam wyciągnąć na ploty akurat dziś miała rodzinny spęd. Do drugiej, do lokalu iść nie bardzo mogłam, bo pod kurtką miałam strój pod tytułem "wyszłam tak jak stałam", więc był to "przydomowy" sweterek, który niekoniecznie nadawał się do spędzania czasu w fajnym lokalu... W ostateczności postanowiłam, że wpadnę do galerii po jakąś bluzkę i polecę do Ewki, ale okazało się, że plany szybko ewoluowały - stwierdziłam, że sama zaliczę sobie "Nieulotne". Już stałam w kolejce po bilet, już byłam czwarta, gdy stwierdziłam, że inaczej poprawię sobie humor. 
Nic specjalnego - żadne wielkie fajerwerki, jednak chyba większość kobiet od czasu do czasu je lubi - ZAKUPY. Tak, tylko zakupy i aż zakupy! Nie byłam na nich od świąt, bo przecież, idiotka, zawsze stawiam na pierwszym miejscu potrzeby wszystkich wokół, tylko nie swoje. 
W akcie zemsty kupiłam 4 torby ciuchów! Dla siebie 3 i 1 dla tych małych wrednych dziewuszek, które utrzymują, że są moje. :) 
Potem przyszła kolej na skorupy do domu - kremowe zaczątki nowej zastawy ostatecznie mnie "dosłodziły" i poczułam się na tyle silna, by wracać do gniazda.

Chyba sobie towarzystwo zrobiło zbiorowy rachunek sumienia, bo gdy przyszłam, dzieci rzuciły się z przeprosinami.  Pan mąż minę miał nietęgą i siedział ze wzrokiem wlepionym w monitor. Chyba nawet wiem dlaczego: swoim wyjściem tak skutecznie zorganizowałam mu czas, że aż zamknęli siłownię, na którą miał zamiar pójść. :) (uprzedził mnie o tym dostatecznie wcześnie, bo rano) :) :) 
NO I BARRRDZO DOBRZE!!! :D :D :D 

piątek, 15 lutego 2013

Poferyjnie, poferiowo czyli po prostu po feriach :)

Te, o których mowa w nagłówku, skończyły się już dwa tygodnie temu, a ja nie mogę nacieszyć się wolnością. Nie, nie jestem wyrodną matką, jednakże moje urocze pociechy zaczęły chorować na dwa dni przed feriami i tak ciągnęły przez półtora tygodnia. Zamiast radosnych zabaw na śniegu miały obowiązkowe kiszenie w domu, bo gorączkowały uparcie - w przeciwnym razie ciągałabym je po świeżym powietrzu, jak zwykle.
Choróbsko trwało długo, ale, alleluja!, skończyło się bez antybiotyku! To u moich dzieci rzadkość. Polecam "Olejek pichtowy" - wali toto z dzioba przez kilka godzin po zażyciu. Starsza  żaliła się "Mamuniu, czuję się jakbym zjadła naszą choinkę". :)
Niech sobie capi - wystarczy, że leczy!

Wracając do tematu wolności czy też jej braku, wiadomo jak się czuje matka, siedząca w domu z przeziębionymi dziećmi - jak pies przywiązany do kaloryfera - ba, jak kura, powiedziałabym, bo przecież jeszcze trzeba o serwis zadbać" przynieś, wynieś, pozamiataj. 
W momencie, gdy moje bździągwy wróciły na swoje "uczelnie", mogłam wreszcie wyluzować!
Mogę wyjść kiedy chcę, i gdzie chcę, mogę bardzo głośno słuchać muzyki (czego nie znosi Mała), mogę nawet skorzystać z toalety bez cichutkiego skomlenia pod drzwiami "mogę wejść tylko na momencik, bo mam ważną sprawę?" :) Moje koleżanki wiedzą, że mają koleżankę, moje auto wie, że ma swoją panią, a ja wiem, że dzięki tym kilku godzinom dziennie - żyję i jestem!  Mogę pomyśleć o dorosłych sprawach, a nie tylko o malowaniu, rysowaniu, klejeniu itd, itp. :) 

Czuję się o tak:

Zdjęcie

mniej więcej, bo ogólnie nie jestem przykuta do chałupy, ale czasami się zdarza...


Wczoraj były Walentynki - nie jestem zagorzałą ich wyznawczynią, bo nie lubię tandety, ale każda okazja do tego by komuś sprawić frajdę, jest fajna i warto ją wykorzystać. My z A. swoje dorosłe świętowanie przenieśliśmy na sobotę, ale dziewczyny udało mi się nakręcić na maksa. W wieczór poprzedzający Dzień Zakochanych zrobiłyśmy wspólnie kruche maślane ciasteczka w kształcie serduszek i dziewczyny nie mogły się doczekać następnego dnia. Rankiem z torbami wypchanymi po brzegi słodkimi Walentynkami i serduszkami z papieru dla koleżanek, panienki poszły do placówek edukacyjnych. Po odprowadzeniu dzieci mąż jeszcze pobuszował w szatniach i powkładał im do butów wielkie papierowe serca zrobione przeze mnie poprzedniego wieczoru - laski potem skręcały się z ciekawości kto im to podarował - Duża przeprowadzała śledztwo w szkole jeszcze dziś. :) 

Ponieważ 14. to był dzień powszedni, nie planowałam żadnej wielkiej celebracji - wyrośliśmy z tego - miała być jakaś fajna lekka kolacja ze specjalnym deserem dla tych co mogą wcinać słodkie lody z górą owoców, a tu ok. 17.00 dzwonek do drzwi - bez zapowiedzi na Walentynki przyszła teściowa. :D Przyniosła dla wszystkich lizaki w kształcie czerwonych serc i butelkę wina. Zadzwoniła po teścia, bo czemu on ma nie mieć tak fajnie jak my i już! :)
Bilans wizyty: kolacja przepadła, bo nie zdążyłam jej przygotować, biały dywan zalany czerwonym winem (po raz kolejny składam hołd Vanishowi za uratowanie życia), kanapa poplamiona lepkim czerwonym "sokiem" z lizaka, dzieci w łóżkach z poślizgiem. Na szczęście wszystkie "straty" równoważy, a wręcz nawet przeważa, fajna atmosfera - było miło i śmiesznie. ...plamy spierze pani Mariolka gdy przyjedzie prać dywany i kanapy. :)

Na dziś wystarczy, żebym się nie skundliła. :)






środa, 23 stycznia 2013

Pierwszy wpis w nowym roku

Późno, późno, ale lepiej późno niż później.  Stwierdziłam, że dłużej zwlekać nie wypada, bo to już zakrawa na buractwo, żeby ostatnią notką była ta z życzeniami świątecznymi.
Nie chciało mi się ostatnio pisać, bo na prawie miesiąc przed świętami miałam jazdę z załamaniem nerwowym znajomego i jak to zwykle z moim szczęściem bywa, zostałam wciągnięta w sam środek niezłego zamieszania - prawdziwej tragikomedii, która w zasadzie trwa do dziś, lecz na szczęście z mniejszym już, niż na początku natężeniem.
Gdyby ktoś tylko spisał to, co się działo i nakręcił na tej podstawie film (tylko na faktach, bez żadnych "tuningów"), Oscara chyba miałby zaklepanego - serio!

Święta były bardzo fajne, Sylwester w tym roku kameralny, lecz bardzo sympatyczny i to by było na tyle z przyjemnych rzeczy.

Tuż po Nowym Roku jak grom spadła na mnie wiadomość, o śmierci żony mojego kolegi.
Tym straszniejsze to wszystko, że dziewczyna była bardzo młoda i zaledwie pół roku wcześniej wyszła za mąż. Mieli pewnie mnóstwo planów, byli na starcie wspólnego życia i naturalne jest to, że powinni "żyć długo i szczęśliwie", a tymczasem...
Nie mogę więcej na ten temat napisać, bo jeszcze mnie to trzyma - sama  nie wiem dlaczego aż TAK -  nawet nie znałam tej dziewczyny. Znam tylko jej męża i bardzo go lubię. Może właśnie ta sympatia i to, że wiem jaki jest skryty i jak pewnie dusi wszystko w sobie, powoduje, że ta śmierć nadal mną wstrząsa; zwłaszcza, że w tym wieku nie powinno się umierać! 
Zawsze buntuję się w takich sytuacjach i zamiast szukać ukojenia, to kłócę się z Bogiem! Potem mi przechodzi, ale najpierw jesteśmy na wojnie...

Życie... czasem piękne, czasem brutalne... Cudownie jednak, gdy jest... Szkoda, że takie przypadki o wiele wyraźniej ustawiają nam priorytety  niż codzienne, duże i małe szczęścia.