piątek, 15 lutego 2013

Poferyjnie, poferiowo czyli po prostu po feriach :)

Te, o których mowa w nagłówku, skończyły się już dwa tygodnie temu, a ja nie mogę nacieszyć się wolnością. Nie, nie jestem wyrodną matką, jednakże moje urocze pociechy zaczęły chorować na dwa dni przed feriami i tak ciągnęły przez półtora tygodnia. Zamiast radosnych zabaw na śniegu miały obowiązkowe kiszenie w domu, bo gorączkowały uparcie - w przeciwnym razie ciągałabym je po świeżym powietrzu, jak zwykle.
Choróbsko trwało długo, ale, alleluja!, skończyło się bez antybiotyku! To u moich dzieci rzadkość. Polecam "Olejek pichtowy" - wali toto z dzioba przez kilka godzin po zażyciu. Starsza  żaliła się "Mamuniu, czuję się jakbym zjadła naszą choinkę". :)
Niech sobie capi - wystarczy, że leczy!

Wracając do tematu wolności czy też jej braku, wiadomo jak się czuje matka, siedząca w domu z przeziębionymi dziećmi - jak pies przywiązany do kaloryfera - ba, jak kura, powiedziałabym, bo przecież jeszcze trzeba o serwis zadbać" przynieś, wynieś, pozamiataj. 
W momencie, gdy moje bździągwy wróciły na swoje "uczelnie", mogłam wreszcie wyluzować!
Mogę wyjść kiedy chcę, i gdzie chcę, mogę bardzo głośno słuchać muzyki (czego nie znosi Mała), mogę nawet skorzystać z toalety bez cichutkiego skomlenia pod drzwiami "mogę wejść tylko na momencik, bo mam ważną sprawę?" :) Moje koleżanki wiedzą, że mają koleżankę, moje auto wie, że ma swoją panią, a ja wiem, że dzięki tym kilku godzinom dziennie - żyję i jestem!  Mogę pomyśleć o dorosłych sprawach, a nie tylko o malowaniu, rysowaniu, klejeniu itd, itp. :) 

Czuję się o tak:

Zdjęcie

mniej więcej, bo ogólnie nie jestem przykuta do chałupy, ale czasami się zdarza...


Wczoraj były Walentynki - nie jestem zagorzałą ich wyznawczynią, bo nie lubię tandety, ale każda okazja do tego by komuś sprawić frajdę, jest fajna i warto ją wykorzystać. My z A. swoje dorosłe świętowanie przenieśliśmy na sobotę, ale dziewczyny udało mi się nakręcić na maksa. W wieczór poprzedzający Dzień Zakochanych zrobiłyśmy wspólnie kruche maślane ciasteczka w kształcie serduszek i dziewczyny nie mogły się doczekać następnego dnia. Rankiem z torbami wypchanymi po brzegi słodkimi Walentynkami i serduszkami z papieru dla koleżanek, panienki poszły do placówek edukacyjnych. Po odprowadzeniu dzieci mąż jeszcze pobuszował w szatniach i powkładał im do butów wielkie papierowe serca zrobione przeze mnie poprzedniego wieczoru - laski potem skręcały się z ciekawości kto im to podarował - Duża przeprowadzała śledztwo w szkole jeszcze dziś. :) 

Ponieważ 14. to był dzień powszedni, nie planowałam żadnej wielkiej celebracji - wyrośliśmy z tego - miała być jakaś fajna lekka kolacja ze specjalnym deserem dla tych co mogą wcinać słodkie lody z górą owoców, a tu ok. 17.00 dzwonek do drzwi - bez zapowiedzi na Walentynki przyszła teściowa. :D Przyniosła dla wszystkich lizaki w kształcie czerwonych serc i butelkę wina. Zadzwoniła po teścia, bo czemu on ma nie mieć tak fajnie jak my i już! :)
Bilans wizyty: kolacja przepadła, bo nie zdążyłam jej przygotować, biały dywan zalany czerwonym winem (po raz kolejny składam hołd Vanishowi za uratowanie życia), kanapa poplamiona lepkim czerwonym "sokiem" z lizaka, dzieci w łóżkach z poślizgiem. Na szczęście wszystkie "straty" równoważy, a wręcz nawet przeważa, fajna atmosfera - było miło i śmiesznie. ...plamy spierze pani Mariolka gdy przyjedzie prać dywany i kanapy. :)

Na dziś wystarczy, żebym się nie skundliła. :)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz