czwartek, 4 października 2012

Blog - archiwum - luty i marzec 2012 r.


  1.  



    30 marca 2012

    Tak szybciorem, bo mam jeszcze sporo zajęć. Dziś wreszcie udało nam się spotkać z właścicielką goldenki, od której mamy mieć szczeniaczka. Ponieważ moje młodsze dziecko ostatnimi czasy reagowało alergicznie na psa znajomych, chcieliśmy sprawdzić czy na goldasy też podobnie zareaguje. Jechałam dziś na spotkanie z ogromną nadzieją, że to jednak uczulenie na konkretnego psiaka, a nie na wszystkie. Właścicielka psiaków była uprzedzona, że chcemy sprawdzić Małą. Dziecko już na progu dostało ode mnie prikaz, że ma się wykotłować z psami ile się tylko da, naprzytulać ile wlezie, bo my musimy sprawdzić czy coś wylezie czy nie. Już po kilku minutach Malutka kichnęła kilka razy, ale ja próbowałam sobie tłumaczyć, że to te pyłki, które już od ponad tygodnia jej trochę dokuczają. Jednak gdy po ok. godzinie zaczęła się drapać po buźce i wyskoczyły jej duże czerwone plamy, a potem białe bąble jak po poparzeniu pokrzywą i gdy zapuchły totalnie oczka, oszukiwać się już nie mogłam! Nie dało się zakląć rzeczywistości! Ratowaliśmy dziecko lekami i pomogło, ale dopóki będzie uczulenie, psa nie będzie. Płakać mi się chce! 
    Ciągle jednak wierzę, że wszystko dobrze się skończy. Są jeszcze 4 miechy, może nawet 5 do terminu odbioru szczeniaka, bo sunia jeszcze nawet nie dostała cieczki. Dziewczyna obcięła trochę sierści psom i zapakowała nam w woreczek, bo będę próbowała Malutką odczulać. Zobaczymy jaki będzie efekt. Opcji jest kilka: albo dziecko da się odczulić i weźmiemy psa z tego miotu, albo sprawa się odwlecze i będzie szczeniak ale z miotu następnego, bo odczulanie się przeciągnie, albo psiak będzie nawet za parę lat, albo może zdarzy się cud i Mała nie będzie miała alergii na psy z włosami (te ponoć nie uczulają tak często) i skończy się na sznaucerku lub maltańczyku (są jeszcze łyse grzywacze chińskie - paskudy :D) no i ostateczna ostateczność, jak powiedziałby zapewne Jaro: psa nie będzie wcale. Tej opcji na razie nie biorę pod uwagę, bo ciągle wierzę, że szansa jest. Zarówno dzieci jak i ja bardzo chcemy  mieć psiaka i gdyby miało się okazać, że to jest niemożliwe, byłby to straszny cios. 
    Podziwiam jednak dziewczynki, że tak mądrze podchodzą do tematu - uprzedziłam je kilka dni temu jak może wyglądać sytuacja, dziś widziały co się działo i naprawdę jestem pod wrażeniem ich dojrzałości. Poza smutkiem nie było nic - to znaczy nie było awantur, płaczu, protestów - przyjęły zrezygnowane to, co przyniosło nam życie i czekamy teraz na dalszy rozwój wypadków. Miałam napisać, ze czekamy "spokojnie", ale to nie byłaby prawda, bo już mi się skarpetki palą, żeby robić te testy - szkoda, że to piątkowy wieczór, bo już bym leciała do alergologa.

    Poza tym wizyta była fantastyczna: dziewczynki bawiły się z psami naprawdę świetnie! Psiulki cudowne! Zakochałam się po uszy - zresztą my wszyscy! 
    Właścicielka patrzyła zadowolona na brykające dzieci i psiaki i stwierdziła, że jednego jest w 100 procentach pewna: że piesek nie będzie się u nas nudził! :D
    To prawda - było żywiołowo - zawsze jest ale było też bezpiecznie. Dzieci bawiły się z powerem, ale bardzo mądrze: wiedzą czego nie wolno robić  - są delikatne i uważne. Zdały egzamin zarówno w naszych oczach, jak i w oczach właścicielki hodowli.  
    No i to by było na tyle, bo dzisiejszy wyjazd przyćmił wszystkie inne sprawy.

    Jeszcze jedna śmieszna rzecz mi się przypomniała: pieski maja inne imiona w papierach, a inne nadali im właściciele. Malutka zapytała mnie więc: to to drugie imię to ten piesek ma BIRZMOWANE? (chodziło o imię nadane na bierzmowaniu)  hehe  
    Lidia_G
    2 komentarze

    kochana a moze york?? Gdzies tam czytalam, ze on ma taka ...
    kochana a moze york?? Gdzies tam czytalam, ze on ma taka siersc zblizona do wlosa ludzkiego i czasem alergia nie wychodzi na nich??znowu mi sie onet buntuje i zamieszczanie komentarzy i postow na moim blogu to jak rosyjska ruletka... :( powodzenia z psiakiem buzka

    ~Grzeszna Matka, 2012-04-02 10:09


    Odkąd za każdym razem gdy się zarzekałam, wychodziło mi ...
    Odkąd za każdym razem gdy się zarzekałam, wychodziło mi dokładnie odwrotnie niż chciałam, postanowiłam uwierzyć w powiedzonko "nigdy nie mów "nigdy"". Dzięki za radę. Yorka jednak nie chciałabym mieć - małe toto,  rozszczekane i wredne. Zobaczymy co powie alergolog. Najważniejsze jest dziecko, więc wszystko, co się wydarzy musi prowadzić do tego, by mała dobrze się czuła. Dzięki za radę i troskę - Tobie "Grzeszna Matko" :) i Tobie Agapciu, jeśli to przeczytasz. Fajnie mieć takie życzliwe osoby, które szepną pożyteczne słówko. :D

    A jeśli chodzi o onet i blogi, to u mnie też czasem musze 5 razy publikować, żeby raz wskoczyło.

    Lidia_G, 2012-04-02 21:52





    28 marca 2012

    Piękny słoneczny i ciepły dzień spędzony na gonitwie po sklepach z kaflami, podłogami itd. Męcząco... 
    Dobrze, że to wszystko okraszone uśmiechami i lepkimi buziakami dzieci. :) 

    Cały wieczór zmarnowany na próbach przerzucenia kontaktów i sms-ów ze starego telefonu do nowego - masakra jakaś! :)
    Ślęczę nad tym już 3 godziny i chyba wymięknę i pójdę błagać małża o pomoc. Ja się jednak naprawdę nie nadaję do kontaktów z urządzeniami bardziej skomplikowanymi niż ja sama.. :D

    Wczoraj wieczorem usłyszałam fajny tekst - rzekomo autentyk:
    siedzi mama z małym synkiem w saunie, a ten wskazując na swego fiutka pyta: mamusiu, czy to jest mój mózg?
    Mama na to: jeszcze nie teraz, kochanie - dopiero za parę lat...  hehe  


    Lidia_G
    6 komentarzy


    hahah my to chyba podobne cosik jestesmy, bo ja tez mam ...
    hahah my to chyba podobne cosik jestesmy, bo ja tez mam nowego fona i go juz dwa dni rozpracowywuje :D Udalo mi sie dzis znalezc moj nr telefonu :D Zapisalam na kartce i jutro lecem podac do szkoly :D
    Buzka!

    ~Grzeszna Matka, 2012-03-29 18:44
    Hejka :) Z moim "smarkiem" to ja mam naprawdę wesołe życie ...
    Hejka :)
    Z moim "smarkiem" to ja mam naprawdę wesołe życie ostatnio. Zamiast odbierać przypadkowo wciskam "odrzuć połączenie" i ludzie dostają automatyczne informacje, że jestem w kinie, a chwilę później, że prowadzę samochód. :) Do tego nie umiem zaimportować kontaktów i sms-ów, eee tam, szkoda gadać. Na pewno nie jest nudno. :)
    Buźka

    Lidia_G, 2012-03-30 00:27

    Czy to nie z Kuby W. ten tekst? :P Też gdzieś go ...
    Czy to nie z Kuby W. ten tekst? :P Też gdzieś go usłyszałem ostatnio :P A przecież kopiowanie numerów to jest chwila roboty :P Najpierw kopiujesz na karte SIM ze starego telefonu, przekladasz karte do nowego i kopiujesz na telefon :)

    Witaj ponownie! ;)))

    manmemories@onet.pl, 2012-03-30 08:55

    Tak, tak, u Kuby to słyszałam. Mówili, że autentyk - ...
    Tak, tak, u Kuby to słyszałam. Mówili, że autentyk - ciekawe... :D
    Fajnie, że wpadłeś. Dawno cię nie było w Sieci :)

    Lidia_G, 2012-03-30 13:14

    Dobre! Przynajmniej mamuśka szczera.
    Dobre! Przynajmniej mamuśka szczera. 

    ~DD, 2012-03-30 09:24

    Masz rację, DD, ale co jej pozostało - życia nie oszukasz, ...
    Masz rację, DD, ale co jej pozostało - życia nie oszukasz, cha cha cha :)

    Lidia_G, 2012-03-30 13:15






    27 marca 2012

    Dziś będzie króciutko. Pamiętam o tym, że mam opisać internetowe i sms-owe przygody, ale dziś przypaliłam niezłego głupa i o tym będzie rzecz.
    Otóż na dziś umówiłam się z koleżanką dekoratorką i jej wspólniczką na wspólny rajd po sklepach z glazurą. Czas nas goni, łazienki w domu trzeba wykańczać, więc zwarłyśmy szyki i ruszyłyśmy na poszukiwania. Zanim to jednak nastąpiło, miałam w domu dwie awarie: awaria pierwsza była bardzo słodka. Po tym jak zaaplikowałam dziecku syrop antyalergiczny, zapakowałam butelkę w kartonik i niosłam do szafki. Tu właśnie nastąpił ów najsłodszy moment, bo kartonik otworzył się, butelka wysunęła się dołem i nie powiem co dalej zrobiła, bo nie chcę się wyrażać. Tysiąc szklanych kawałków rozprysnęło się na kaflach, a słodka zawartość okrasiła prawie całą kuchnię, meble i moje kapcie. Przy okazji kawałek szkła wbił mi się w stopę. Mąż widząc pogrom i swą ranną łanię, rzucił się na kolana z pomocą. Doprowadził kuchnię do porządku i pierwsza poranna awaria została zażegnana.
    Druga poranna awaria, miała miejsce tuż przez moim wyjściem, ale jej początek to dzień wczorajszy, a ściślej biorąc moje niedzielne próżniactwo. 
     Otóż wczoraj nie chciało mi się palcem kiwnąć, bo cały weekend był imprezowy i wiele zaległych prac, a wśród nich pranie, przeszło mi na ten tydzień. Nic to - myślałam, lecz dziś rano zmieniłam zdanie. Tuż przed wyjściem bowiem okazało się, że nie mam czystej żadnej ciemnej bawełnianej bluzki, którą mogłabym podłożyć pod sportową bluzę na suwak. Zamierzałam uprasować sobie jakiś inny ciuch, bo zegar wskazywał  7.55, a wyjazd planowałam na 9.00. Gdy jednak po chwili zorientowałam się, że "na nowe pieniądze" to jest 8.55, a nie 7.55, to  prasowanie postanowiłam sobie darować i tu ogarnęła mnie panika, bo czas już wychodzić, a ja nie mam bluzki, aaaaa!!!!
    Nagle przypomniało mi się, że mam bardzo fajną bawełnianą ciemnofioletową bluzeczkę przy nowej piżamie, której jeszcze nie używałam i która wcale nie wygląda na piżamę. Miodzio! Odcięłam metki, odstroiłam się i ruszyłam do wyjścia, szczęśliwa, bo kolory idealnie się zgrały i jeszcze szczęśliwsza, że jednak mogę iść na zakupy na sportowo zamiast poniewiarać się po sklepach w szpiluniach. Przy samych drzwiach jednak mnie tknęło, żeby sprawdzić jeden malutki szczególik. Na piżamce bowiem przód zdobił fikuśny napisik: take it easy, take a nap. Jakoś mnie zaniepokoiło to ostatnie słówko. Postanowiłam je sprawdzić, czy aby nie za bardzo kojarzy się z rzeczywistym przeznaczeniem mojej zaje...stej koszulki. No i okazało się, w morrrrdę jeża, że owszem, kojarzy się, bo "a nap" to drzemka.  haha
    Już miałam rzucić się jednak do żelazka i wyciągnąć buty na obcasach, gdy spojrzałam na zegar i decyzja podjęła się sama - pognałam do auta w fioletowej piżamie modląc się w duchu, żeby okazało się, że wspólniczka mojej koleżanki nie jest alfą i omegą z angielskiego i że "nap" kojarzy jej się z napą zatrzaskiem).  hehe 
    Nawet jeśli Asia angielski zna śpiewająco, to nie zdradziła się z tym nawet mrugnięciem. Ja jednak sikałam w duchu ze śmiechu i zresztą gęba mi się też sama śmiała, gdy zobaczyłam kontrast: dziewczyny na nasz kafelkowy shopping wystroiły się w buty na obcasach, Asia w przepiękną skórzaną ramoneskę, moja koleżanka w piękną marynarkę, do tego szaliczki, torebki - pięknie!, a tu ja na sportowo w róziowym polarku i do kompletu pod nim W PIŻAMIE!  hehe 
    I tak awaria przekształciła się w atrakcję. Ciekawe ilu ludzi śmiało się dziś ze mnie oprócz mnie samej..? Nic nie zauważyłam, ale... kto wie... hehe  
    Lidia_G
    skomentuj




    22 marca 2012

    Wczoraj podpisałam nowy aneks do umowy na telefon. Przy okazji wymieniłam aparat. Rozczarowałam się, bo taki, który wybrałam sobie trzy tygodnie wcześniej i który miły pan specjalnie dla mnie trzymał w szufladzie, zdążył w tym czasie zdrożeć o 150 zł.
    Nie pragnęłam aż TAK tego telefonu, żeby zapłacić za niego 400 zł. Żal mi było kasy - 300 max - postanowiłam i nie dałam się przekonać.
    Gdy okazało się, że "mojego" telefonu mieć nie mogę, chciałam zwykły mały aparacik, ale pan pokazał mi takie "trepy", że zwątpiłam i tym oto sposobem stałam się  dumną posiadaczką "smarka". Nie skaczę z tego powodu z radości, bo od dwóch lat obchodzę z daleka "smarkfona" męża - nie czuję tych telefonów. Dla mnie one żyją własnym życiem i trudno mi nad nimi zapanować.  Zawsze zresztą bardzo podobały mi się profesjonalne skomplikowane urządzenia wszelkiej maści, ale znając swoje talenty w tym względzie zdaję sobie sprawę, że największy pociąg powinnam czuć do tych "dla małpy", więc czuję. :D Taki sprzęt powinien mieć najlepiej dwa guziki,  bo gdy jest więcej, to czuję się jak w dżungli. :) Dziwne to jest, nie potrafię wytłumaczyć dlaczego w moim towarzystwie urządzenia nabierają ludzkich cech - tych negatywnych - złośliwe się robią i wredne i wiem doskonale, że robią mi tak specjalnie!
    Tak też jest z moim nowym telefonem. Wczoraj jak zaczęłam w nim gmerać, to im dłużej to robiłam, tym bardziej klarowna stawała się myśl, że sprzedam toto i nie będę się na własne życzenie i za własne pieniądze tak męczyć.  Nawet wszelkie folie zostawiłam w pudełeczku, na wypadek gdyby przyszło mi gada sprzedać. Gdy tak się zżymałam, podeszło moje niespełna siedmioletnie dziecko i zrobiło rach ciach ciach chudymi paluszkami, po czym telefon niczym zaczarowany zrobił to, co ona chciała!  Aaa 
    I to był ułamek sekundy, w którym poczułam się jak relikt poprzedniego pokolenia! Ba, poprzedniej epoki nawet! :D
    Apogeum technicznej niemocy poczułam jednak znacznie później. Wieczorem dla pewności ustawienie budzika w moim nowym cacuszku powierzyłam mężowi, jako bardziej biegłemu w tej dziedzinie wiedzy. Ustawił, a i owszem. Moim jedynym zadaniem było wiec położyć się spać, po czym o odpowiedniej porze zamknąć budzikowi pyszczydło. Odpowiednia pora nadeszła rano - budzik rano darł się jak szalony, ale że nie był to "mój" sygnał - nie identyfikowałam go - to co się będę rzucać. Spałam słodko, aż mąż stuknął mnie łokciem i zakomunikował :Liduś, twój budzik dzwoni. No i się zaczęło! Cisnęłam dziada w to szkło ile wlazło, a on darł się dalej. Mąż ze śmiechem dolewał oliwy do ognia  mówiąc: może go już wyłączymy, kotku? 
    Kotek chciał wyłączyć, ale nie umiał - ni cholery, nie dawało rady! Wreszcie coś wcisnęłam i ucichło. Zdążyłam się odprężyć i przywitać na nowo z Morpheo, a tu znowu alarm i powtórka z rozrywki: głaszczę, cisnę, stukam - NIC!. Wreszcie zaczęłam go miętosić ze wszystkich stron i zamilkł! Uff!
    Mój mąż - taki podobno śpiący - mało się ze śmiechu nie udusił.
    Gdy wyprawiłam dzieci i ich ojca do przedszkola, postanowiłam nadrobić jeszcze przez godzinkę braki we śnie i zagrzebałam się ponownie w ściółkę. Budzik ustawiłam (bo wczoraj wieczorem mąż pokazał mi jak :D). Zadzwonił, wcisnęłam guziczek, który jakoś odkryłam we wcześniejszej walce i zasnęłam znowu. Obudziłam się gdy to ustrojstwo darło się jak opętane pół godziny później i o pół godziny za późno! Zaspałam, a jak już szeroko otworzyłam oczy i wróciłam do żywych, to odkryłam całkiem przypadkiem, że aby cudo wyłączyć, trzeba je pogłaskać poziomo po wyświetlaczu, a ja chciałam zadusić wcześniej, cisnąc palcem ile sił.
    Gdy przyszłam do pracy mój ukochany mąż oczywiście nie omieszkał pochwalić się kolegom, jaką ma zdolną technicznie żonę. Opowieść była tak barwna i dramatyczna, że panowie, na co dzień spokojni i stonowani, rżeli tak, aż piętro kamienicy się trzęsło. :) Pocieszył mnie tylko jeden z nich mówiąc, że jego żona ma tak samo - czyli jest nas więcej! :D  Wcale się z tego powodu nie martwię, bo:
    po pierwsze primo już wiele lat temu pani psycholog od rekrutacji, badając moje predyspozycje dowiodła, że mam wręcz zabójczy wpływ na ludzi, umiarkowane talenty do pracy polegającej na wiecznym grzebaniu w papierach, natomiast do maszynek się nie nadaję się wcale.
    po drugie primo, gdy mam przejrzystą instrukcję, potrafię sobie poradzić - NAPRAWDĘ :)
    po trzecie primo winny jest w dużym stopniu producent, który całą instrukcję telefonu zmieścił na 4 kartkach, z czego na ostatniej, zamiast udzielać niezbędnych informacji dot. konfiguracji i obsługi telefonu, ostrzega mnie, jako klientkę, żebym nie gryzła i nie ssała baterii, bo to się może źle skończyć - no przepraszam, i sobie wypraszam, aż TAKA głupia technicznie nie jestem.  hehe 
    No chyba, że "pan producent" pomyślał, że ta instrukcja taka żałosna, a telefon skomplikowany, że nabywcy z nerwów w pewnym momencie pogryzą baterie... :D

    Z innych dzisiejszych telefonicznych przygód: wczoraj przełożyłam kartę do nowego telefonu, ale część kontaktów została w pamięci starego aparatu, więc gdy dziś koleżanka przysłałam mi sms-a, to nie odpisałam, bo nie byłam pewna czy to ona - zamiast tego pojechałam do niej i ustnie dałam jej odpowiedź, upewniwszy się wcześniej czy do mnie pisała. :)

    Do drugiej koleżanki także nie miałam w tym telefonie numeru, a chciałam umówić się z nią do kina, żebyśmy poszły z dziećmi na "Królewnę Śnieżkę". Zadzwoniłam więc do niej  do pracy. Sekretarce powiedziałam, żeby połączyła mnie z Karoliną. Skoro mnie połączyła, to Karola zaczęła recytować gdzie się dodzwoniłam, a ja jej przerwałam ze śmiechem "Cześć, kochana! Nie produkuj się tak oficjalnie, bo to ja i dzwonię prywatnie" Z drugiej strony kabla popłynęło ku mnie wylewne powitanie.
    Powiedziałam, że chcę zaplanować wspólną wyprawę do kina i  zapytałam czy ma katar, bo trochę inaczej brzmi. Karola odpowiedziała, że kataru nie ma (pomyślałam więc, że to nowy aparat zmienia chyba głos) i gdy zapytałam czy jej chłopaki zdrowe, to z kolei ona zadała pytanie: "Przepraszam, a z kim ja rozmawiam?" "No ze mną" - odparłam inteligentnie. :) Zawsze przedstawiam się przez telefon, ale Karolinie nigdy, bo to bliska koleżanka i zawsze bezbłędnie się rozpoznajemy - zarówno ja ją, jak i ona mnie. Po chwili jednak dodałam imię, a ta mi na to wymieniła swoje - I NIE BYŁO TO IMIĘ KAROLINA!!!  papa 
    Pośmiałyśmy się, dziewczyna powiedziała, że jest na zastępstwie, bo Karola ma urlop i że skoro tak, to ona  w zastępstwie chętnie pójdzie także do kina.  :) Była jeszcze tak miła i podała mi numer kom. do mojej koleżanki - tym razem dodzwoniłam się do właściwej osoby - uśmiałyśmy się po pachy, no bo przecież komu jak nie mnie, mógłby się zdarzyć, po raz nie wiadomo który, taki przypadek???!!!
    Śmieszy mnie jeszcze to, że poprzedni wpis na blogu był właśnie o moich głupich wpadkach, a tu dziś świeżynka. :)
    Nie pozostanie mi nic innego jak chyba polecieć serią i opisać  jutro jak poznałam kiedyś mojego "faceta" i jak poznałam swojego męża. :D
    Lidia_G
    6 komentarzy


    Wsystko przychodzi z czasem, ja do mojego "smarka" ...
    Wsystko przychodzi z czasem, ja do mojego "smarka" przyzwyczajałam się długo :) mam do 3 miesiące i nie znam połowy jego funkcji :)

    http://moj-swiat-twoje-kredki.blog.onet.pl/

    laura_101@op.pl, 2012-03-22 23:31

    Powolutku zaczynam go ogarniać - ważne, żeby poznać to, co ...
    Powolutku zaczynam go ogarniać - ważne, żeby poznać to, co będę wykorzystywać, a reszta, jak piszesz - stopniowo.
    Fajnie, że podałaś link do bloga - w piątek wpadnę w gości. Pozdrawiam :)

    Lidia_G, 2012-03-23 01:13

    Od kilku dni onet nie pozwalam mi komentowac nic a nic ...
    Od kilku dni onet nie pozwalam mi komentowac  nic a nic buuuuu :( :( ale teraz wrocilam i mam nadzieje, ze juz na stale kurna, bo mi sie ten onet cosik buntuje...

    ~Grzeszna Matka, 2012-03-24 15:25

    Nareszcie, bo już mi tu Ciebie brakowało. :) A tak na ...
    Nareszcie, bo już mi tu Ciebie brakowało. :)
    A tak na serio, to faktycznie cosik blogowisko kuleje, bo albo komentarze nie wchodzą, albo posty wskakują z opóźnieniem. Wiosenne zamieszanie...? :)
    Pozdrowionka

    Lidia_G, 2012-03-24 22:29

    No, no... widzę,że zaczynasz lawinę humorystycznych zmagań ...
    No, no... widzę,że zaczynasz lawinę humorystycznych zmagań techniczno - omyłkowych! Wiosennie pozdrawiam.

    ~DD, 2012-03-27 08:32

    Cześć, DD :) Gdy przeczytałam Twój komentarz i ...
    Cześć, DD :) Gdy przeczytałam Twój komentarz i zastanowiłam się, kiedy mam najwięcej tego typu wpadek, to faktycznie wyszło mi, że wiosną. One zdarzają się cały rok, bo ja już po prostu tak mam, ale rzeczywiście na wiosnę jest ich trochę więcej. Być może jest to spowodowane pozimowym zmęczeniem, a może po prostu w głowie "zielono mi..." :) Próbując znaleźć jakieś pozytwy tych czasem zabawnych, a czasem żałosnych zdarzeń, tłumaczę sobie, że taka głupawka świadczy (miejmy nadzieję) o "młodości ducha". :)
    Pozdrawiam 

    Lidia_G, 2012-03-27 11:50




    20 marca 2012


    Wiosna przyszła, czas zaiwania jak mały motorek i miesiąc już minął od ostatnich wizyt w warsztatach serwisowych. Pora już była, oj pora, więc wybrałam się dziś do fryzjera w celu wykonania tuningu fryzury. Oczywiście, nie ma to tamto, nikt nie mówił, że to tak hop siup i już - trza se na to zapracować, a potem toto odpracować. No i tak też było. Budzik zadzwonił, jak napisała na swoim blogu moja ukochana Wywrotówka, "przed pierwszym sraniem gołębia" i dzień się zaczął -wcześniej niż zwykle, bo dziś oprócz dzieci do przedszkola musiałam odpicować także siebie, by ruszyć z bloków startowych chwilę po nich, a nie jak codziennie z dwugodzinnym opóźnieniem.

    Po co mam zdążyć na czas...? Przecież najpierw po odpaleniu silnika musi się okazać, że kareta się picia dopomina i trzeba zatankować. Jak mus, to mus, tylko potem "memory five" i trzeba uprzedzić pana B., że będzie kilka minut poślizgu. Jeszcze tylko 5 minut dyskusji z panem, że owszem, mam płyn do spryskiwaczy i nie, niepotrzebny mi kolejny baniak oraz tak, na pewno kupię u nich, gdy mi się skończy i można pędzić dalej.
    Reszta bez komplikacji. Po strzyżeniu dokładne "pędzlowanie", bo klientka prosto do biura leci i trzeba usunąć wszystko to, co osoby postronne mogłyby poczytać jako zaburzenia hormonalne, czytaj: zarost na twarzy i szyi, którym obsypana byłam obficie.
    No i tu nadchodzi pora na odrabianie chwili luksusu. Jako, że na skutek włosowych fanaberii przyjechałam do pracy godzinę później niż powinnam, trzeba było pół godzinki dłużej zostać, bo głupio tak przyjść tylko na 3 godziny i bryknąć. Mimo, że spać mi się chciało, gdy byłam w pracy, jeszcze wówczas nie wiedziałam, że są to moje najspokojniejsze i najbardziej relaksowe godziny w ciągu dnia. Nie wiedziałam bowiem, że zamiast dzieci odbiorę dziś z przedszkola jakieś dwie wygłodniałe bestie. Jedna - duża (nie tak bardzo, ale większa od drugiej) i chuda (za miesiąc skończy 7 lat - chodzące 15 kg żywej wagi albo raczej żywej niedowagi) oraz druga - mniejsza, młodsza 4,5 roku  - 13,5 kg. Na co dzień niejadki, dziś podobno jadły w przedszkolu. Nie wiem co się zatem stało, ale od "dzień dobry" chciały mi poobgryzać rękawy - packman włączył im się na najwyższe obroty i trzeba było zaspokoić głód. Cóż więc pozostało? Trzeba zakasać rękawy i nakarmić pisklęta. Od razu po powrocie do domu z 4 wypchanymi torbiszonami (weszłyśmy do sklepu po 4 rzeczy, wyszłyśmy z czterema torbami), rzuciłam się do kuchni niczym gotująca gwiazda filmowa, bo przecież z filmowym włosem na głowie. Zarzuciłam grzywą i zmontowałam obiad na 3 gary, bo u nas przecież nie może być normalnie - zawsze znajdzie się jakiś wyrzutek, który czegoś nie lubi (dzieci) lub nie może (autorka bloga). Nie szło to jednak tak gładko jak bym chciała co chwilę słyszałam refren włączający się średnio co 10 min. Refren ów serwowała mi starsza córka rycząc, miaucząc, skamląc i szepcząc"jeść" - każde wejście okraszone było inną modulacją i miną kogoś kto właśnie kona z głodu. Ręce mi się trzęsły, bo gdy dziecko, które niemalże nigdy nic nie je, gromkim głosem domaga się pokarmu, to matka jest w szoku i  nie wyrabia na zakrętach, tak chce progeniturze to żarcie dać. Ja też chciałam, więc strasznie się spieszyłam. Murphy i jego prawa jednak czuwają i całe to gotowanie zamiast przejść lekko łatwo i przyjemnie, najeżone było różnymi przypadkami. Pominę drobne oparzenie, przeżyję brak łyżki, bo przecież wszystkie "prały się" w zmywarce, nie wspomnę o przesolonej wodzie na leniwe kluski, ale kurr...a jasna mnie strzeliła, gdy otworzyłam szafkę chcąc wyciągnąć tartą bułkę i zalał mnie pieprzony złoty deszcz drobniuteńkich makaronowych muszelek - CAŁA PACZKA! Nie będę pisać tutaj, co mi się robiło w środku i nie będę pisać jakie słowa żułam pod nosem, bo nie chcę kurr... brzydko mówić. :) O mało nie zeszłam na zawał, gdy córka weszła do kuchni w szczytowym momencie mojej bezradnej furii i zapytała czemu siedzę w tym makaronie kiedy jej tak się chce jeść...  sceptyczny  Pogibało matkę - zamiast talerze napełniać, to ona się bawi kluskami na podłodze! Dziecko patrzyło niczym zraniona sarna, a ja gmerałam w tych pioruńskich muszelkach, myślałby kto, że dla przyjemności...
    Nie wiedziałam gdzie ręce włożyć i gdy chwilę później do domu zawitał mąż i oświadczył, że musi się położyć bo dziś pada na twarz po sajgonie w pracy, a ja właśnie marzyłam o łóżku i kocu, to pomyślałam, że właśnie w tej kuchni nadszedł czas zapłaty - w makaronowej walucie! Wrrr!
    Czas relaksu, bloga, książki i innych takich nadszedł dopiero po 20.00, gdy kózki ze swym tatą pognały do łóżek. Jestem tak wypluta, że nawet nie będę się tu silić na żadne "intelektualizmy" ani opisywać całej reszty (bo opisałam tylko mały fragment dnia) - nie chce mi się i nie mam siły. 
     Śmieszy mnie jeszcze jutrzejszy dzień: umówioną mam kosmetyczkę - ciekawe jaki będzie haracz...? Już z ciekawości przebieram nogami... hehe 
    Catering w każdym razie zapewnia dzieciom ich autor albo jego mamunia -jeszcze o tym nie wie, ale się dowie... 
    Lidia_G
    2 komentarze

    A wyobraź sobie, że nie masz takiego dnia. Jesteś w pustym ...
    A wyobraź sobie, że nie masz takiego dnia. Jesteś w pustym domu, nie masz dla kogo się starać, spieszyć.....
    Chyba lepiej jak jest teraz, nawet z nosem przy ziemi, nawet wykończona psychicznie i fizycznie. Dzięki temu dla nich jesteś wyjątkowa, niepowtarzalna , jedyna!
    Pozdrawiam wiosennie.

    ~DD, 2012-03-21 07:21

    DD, ja sobie nawet nie chcę tego wyobrażać, bo najdłużej ...
    DD, ja sobie nawet nie chcę tego wyobrażać, bo najdłużej bez dzieci w stanie względnego komfortu psychicznego wytrzymuję tak ok. 4h. Potem zaczyna mnie nosić. Podobnie rzecz ma się  moim małżem - długo bez niego nie wytrzymuję :) Oczywiście wartościując stan "z" kontra stan "bez" wybieram ten pierwszy. Zresztą nigdy nie rozważałam ani prywatnie, ani publicznie, ani w głowie, ani na piśmie opcji, że wolałabym być sama i bez tych wszystkich "atrakcji" - ot, są z dobrodziejstwem inwentarza. :) U mnie przysłowie "jak Polak głodny to zły, przekształca się w powiedzenie "jak Polak śpiący to wściekły". Nawet jednak w takim stanie, nie biorę pod uwagę ani pod rozwagę wariantu, w którym wiodę samotne życie przepełnione atrakcjami. ...aczkolwiek, fajnie byłoby czasem mieć pierścień Arabelli i na 2 godzinki przenieść się w czasie czy przestrzeni... :D

    Lidia_G, 2012-03-21 10:22




    18 marca 2012

    Jako, że wpis o pieniądzach (plastikowych) zakoszonych dzieciom na gazetę wywołał uśmiech u niektórych, pójdźmy dalej w opowieściach o moim roztargnieniu.
    Mąż ujmuje sprawę tak: "Ty jak Wietnamczyk w dżungli - najpierw strzelasz, a potem sprawdzasz kto idzie!" i tak w sumie to prawda - ma chłopak rację. :)
    Kiedyś przyjaźniłam się z takim kolegą W., który był muzykiem. Widywaliśmy się często, a potem w spotkaniach było kilka m-cy przerwy.
    Któregoś zimowego dnia szłam sobie ulicą i nagle patrzę, a tu z przeciwka nadchodzi W. jak żywy. Wyrwałam do niego szpagatami i rzuciłam mu się na szyję. Ucałowałam soczyście w dwa policzki, on mnie objął i tak sobie stoimy naprzeciw siebie i ja go wypytuję "co tutaj robisz?" (mieszkał w sąsiednim mieście), "co słychać?", "jak tam w pracy?" - na wszystko odpowiadał i wciąż mnie obejmował (!). No i wreszcie kolejne moje pytanie: "a co tam, W. w Twojej muzyce?" A on mi na to "Ale ja nie mam na imię W. Jestem Adam." (!!!!!!!!!)
    Aż mi się słabo zrobiło! Krzyknęłam tylko głośno "aa!" i spierniczałam gdzie raki zimują, bo nie wiedziałam co mam powiedzieć. Facet był w czapce i był uderzająco podobny do W. (którego tak między nami mówiąc nigdy w czapce zimowej nie widziałam). Najgorsze było cholera to, że ten łoś musiał mieć doskonałą zabawę i śpiewająco wszedł w rolę: przytulał mnie bardzo chętnie, a owszem i wykorzystał to, że wcześniej nie zwróciłam się do niego po imieniu. Przyznał się dopiero, gdy wymieniłam imię W. Uśmiechał się przy tym od ucha do ucha - gdyby nie ten banan na jego gębie, gdy "prostował mi drogę" to być może przyjęłabym za prawdopodobną wersję, że sam miał sklerozę i myślał, że ja go znam a on mnie nie pamięta, ale po głupim uśmiechu można wnioskować, że bawił się świetnie moim kosztem. :) Już dwie ulice dalej, gdy ochłonęłam, rżałam jak dzika ze swojej głupoty, ale "na gorąco" nogi mi się same wyrwały do biegu. :D

    To nie koniec! Okazuje się, że to chyba jakieś genetyczne, bo dosłownie tydzień później (przysięgam!!!) byłam z mamą w sklepie z firankami. Oglądamy, dyskutujemy i nagle moja autorka krzyczy rozpromieniona "Witek! (dla jasności - mój kolega, o którym mowa powyżej nie miał na imię Witek. Witek to mój daleki kuzyn) Cześć, Witek!" Patrzę, podchodzi "lokaty" blondyn o błękitnych oczach z jakąś panią pod rękę. Mamunia pieje dalej: "Lideńko, poznajesz Witka? Dawno się nie widzieliście. Witek, to moja córka, pamiętasz ją?" Witek się uśmiechnął. "Wituś, co u mamy? Zdrowa?"
    Wituś na to "Tak, wszystko ok, mama czuje się dobrze". "A u was? Wszystko w porządku?" - pyta moja rodzicielka. "U nas też wszystko OK" - odpowiada Witek.  "No to świetnie. Fajnie Was było widzieć. Pozdrów mamę" - pożegnałyśmy się i poszłyśmy oglądać firanki dalej, a oni wyszli z tobołkami ze sklepu. Ledwo wyszli za drzwi a my zaczęłyśmy dyskusję, że Witek chyba rozstał się z Janeczką (żona), bo to przecież nie była ona. Dodałam jeszcze, że chyba się urządzają z tą nowa lalą, bo firanki kupowali.

    Ciąg dalszy nastąpił ok. 1.00 w nocy, gdy już leżałyśmy w łóżkach. Przysypiałam już u siebie, gdy z drugiego pokoju dobiegło wyryczane grobowym głosem: "Lidziuuuu....to nie był Wiiiiteeeek!!!"
    "Co???!!!" - zapytałam przerażona mając w pamięci swoją przygodę sprzed tygodnia "Jak to, to nie był Witek??? To kto to był?!"
    Mama: "To był taki chłopak z innego oddziału banku, gdzie czasem jeżdżę na kontrolę. Zabiję Skurwysyna, jak go za tydzień spotkam!!!" - wyryczała zdruzgotana, a ja o mało nie zdechłam ze śmiechu w swoim łóżku. Do dziś się dziwię, że nikt na nas wtedy w środku nocy nie złożył skargi tak głośno wyłyśmy ze śmiechu . Tata i mój brat stali na baczność zamiast spać.
    Ten facet faktycznie był bardzo podobny do prawdziwego Witka. Moja mama zawsze gdy go widziała w filii swojego banku, to kojarzyła go z kuzynem. Najlepsze, podobnie jak w mojej przygodzie było to, że facet wszedł w rolę. Najprawdopodobniej po prostu myślał, że mama naprawdę zwraca się do niego, ale pomyliła jego imię. Tylko co on sobie myślał o mojej mamie - znajomej, ale w sumie obcej mu babie z pracy, która nagle ni z gruszki ni z pietruszki zaczęła wypytywać go o jego matkę i  jeszcze kazał mu ją ppozdrowić???!!!  Pewnie w duchu sądził, że jakaś szurnięta, ale przez grzeczność uśmiechał się miło i odpowiadał na pytania!  nie powiem  hehe  Szok!!!
    A my jeszcze komentowałyśmy, że chyba zdradził Janeczkę i nowe gniazdko sobie wije!!!  - dwie zołzy! hehe 
     Czy trzeba jeszcze coś tu komentować?
    Może tylko w ten sposób, że raczej nie ma dla mnie nadziei, bo jak widzicie, wszystko przeszło w genach. Jaka matka, taka córka... Te dwie historie, prawie identyczne dzielił od siebie zaledwie tydzień - może to jakaś taka aura sprzyjająca pomyłkom była...? -  tak może bym i sobie to tłumaczyła, gdyby nie fakt, że podobnych numerów z roztargnieniem w roli głównej jeszcze parę mam na swoim koncie (ale już nie z myleniem facetów 0oo, co to to nieeeee).  luzak 
    Aaa, jeszcze jedno: mamunia "skurwysyna" nie zabiła, bo miał szczęście, gdy pojechała do jego banku za tydzień to akurat miał urlop czy też zwolnienie...  hehe  hehe 
    Lidia_G
    2 komentarze


    Oj, jak ja lubię takie sytuacje! Uśmiałam się,że ach! Ale ...
    Oj, jak ja lubię takie sytuacje! Uśmiałam się,że ach! Ale przynajmniej jest co wspominać, coś się dzieje! ŻYCIE JEST PIĘKNE!

    ~DD, 2012-03-22 19:15

    Co jakiś czas mam tego typu sensacje. Nie identyczne, ale ...
    Co jakiś czas mam tego typu sensacje. Nie identyczne, ale kilka naprawdę absurdalnych przypadków udało mi się przeżyć. Czasem sytuacje są wręcz nierealne, aż trudno uwierzyć, że się zdarzyły. Opisze je pewnie kiedyś - może nawet niedługo.
    Zgadzam się, DD, życie jest piękne, pełne niespodzianek i nieoczekiwanych zwrotów akcji. :)
    Pozdrawiam 

    Lidia_G, 2012-03-22 20:58







    15 marca 2012

    Zapomniałam napisać jeszcze o jednej rzeczy, która się dziś wydarzyła. Najczęściej "po mieście" noszę małą torebunię, żeby mi było wygodnie, bo mam dziwną cechę charakteru, że im większa torba, tym więcej muszę do niej załadować. Efekt jest taki, że każdy, kto miał okazję choć raz w życiu potrzymać w ręku którąś z moich dużych toreb pytał "czy ty tam nosisz cegły?!" 
    (Pamiętam, pamięta, obiecałam kiedyś napisać, co nosze w torebce - zrobię to niebawem :D)
    Ponieważ do owej małej torebuni nie mieści mi się portfel, bo musi się zmieścić np. pięciometrowa  miarka i inne rzeczy, najczęściej tegoż portfela nie noszę i w sklepach posługuję się "plastikiem". Czasem jednak przydaje się gotówka - np. w warzywniaku, czy też w sklepiku z gazetami. I tu właśnie mamy problem, bo dziś za diabła gotówki nie miałam - 5 zł to za mało, by kupić za gotówę gazetę dwukrotnie droższą.
    Pomyślałam więc, że pożyczę sobie od córek ze skarbonki, a potem oddam z nawiązką. Zdarzało się nam już nie raz i nie dwa podkradać dzieciom kasiorę, a potem po cichu oddawać. :)
    Tak tez i dziś zamierzałam zrobić. Pokicałam ochoczo do ich różowej krówki, otwieram, a tu tylko trochę miedziaków! Hmm... Przypomniało mi się jednak, że niedawno Mała zabierała kasę do sklepu, bo Dużej wypadł ząbek i kasa ze skarbonki miała zastąpić kasę od zębowej wróżki i zapewnić Małej prawo własności do kucyka My Little Ponny, bo takiego samego zamierzała sobie wówczas kupić Duża.
    Zaczęłam więc gorączkowo i w pośpiechu poszukiwać portfelika, bo tam miałam nadzieję znaleźć metalowe rozwiązanie mojego problemu, czyli kasiorę moich dzieci. :D
    Przeszukałam półki - portfelika nie ma!, torebki - nie ma! Wreszcie znalazł się w kuferku. Chwyciłam - zadzwoniło obiecująco i pognałam po dzieci. Po drodze jak już pisałam wdmuchnęłam jeszcze kota prosto pod szafkę, spod której się wyłonił i już mnie nie było. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, że chyba gazety nie kupię... Okazało się bowiem już  aucie, że w portfeliku owszem, była kasa, ale monety były PLASTIKOWE!  hihi Sama je dzieciom kupiłam, coby poznawały wartość pieniądza i mogły bawić się w sklep. Dziwne, bo w domowym, mogą za to kupić wszystko, a w "prawdziwnym" panie nie chcą sprzedawać za plasikowe! :D
    A kurrrna dzwoniły tak samo - no może PRAWIE, a jak mówi reklama "PRAWIE robi wielka różnicę" - przekonałam się o tym dziś na własnym tyłku. hehe   
    Lidia_G
    7 komentarzy


    Nawet nie zauwazyłam kiedy przeczytałam cały Twój wpis :) ...
    Nawet nie zauwazyłam kiedy przeczytałam cały Twój wpis :) Historia poszukiwania monet wciągnęła mnie nieziemsko. Sama mam podobnie, ale przeszukuję swoje rzeczy, aby w danym momencie jednak znaleźć kilka złotych na gazetkę. Niestety, najczęściej konczy się to podjechaniem do bankomatu i wypłaceniem gotówki...z nawiązką, bo przeciez może przydać się w kolejnym kryzysowym momencie ;)
    Pozdrawiam,
    Marcella
    http://la-passione.blog.onet.pl/

    ~Marcella, 2012-03-15 23:28

    Cześć, dzięki za ciepłe słowa :) Takich przypadków jak ...
    Cześć, dzięki za ciepłe słowa :)
    Takich przypadków jak dzisiejszy z forsą mam na swoim koncie całkiem sporo, żeby nie powiedzieć "bardzo dużo". Jestem roztrzepana i to własnie konsekwencje :)
    Zapraszam częściej.
    Fajnie, że zostawiłaś namiary na swojego bloga - wpadnę z rewizytą i chętnie poczytam. :)
    Pozdrawiam,

    Lidia_G, 2012-03-15 23:53

    Znam ten ból! W mojej torbie jest wszystko. i wzsystko ...
    Znam ten ból! W mojej torbie jest wszystko. i wzsystko może się przydać. Im większa torba, tym więcej przydających się rzeczy. Portfel zwykle pusty, bo do bankomatu nie jest po drodze. Ale, najważniejsze, że jest karta. Nawet gazety kupuję w sklepach, w których można płacić plastikiem.

    ~DD, 2012-03-16 07:18

    No widzisz to kara za to, ze z oszednosci swoich dzieci ...
    No widzisz to kara za to, ze z oszednosci swoich dzieci chcialas sobie wziac hahahah Zartuje oczywiscie ;) 

    ~Grzeszna Matka, 2012-03-17 10:35
    To prawda, na cudzej krzywdzie jeszcze nikt się nie ...
    To prawda, na cudzej krzywdzie jeszcze nikt się nie dorobił :D

    Lidia_G, 2012-03-17 21:49

    Hahaha :))) NO ostatnia akcja mnie rozwaliła na łopatki ...
    Hahaha :))) NO ostatnia akcja mnie rozwaliła na łopatki :))) Sama, że tak powiem "umoczyłaś" ! :)))

    Nieźle nieźle... znowu mi się papa rozjechała :P
    Pozdrawiam! 

    manmemories@onet.pl, 2012-03-17 11:02

    Memoris, mam takich akcji całe mnóstwo na swoim koncie. ...
    Memoris, mam takich akcji całe mnóstwo na swoim koncie. Jutro napiszę o koledze-muzyku, którego spotkałam na ulicy. :)

    Lidia_G, 2012-03-17 21:51






    Wiosna zaczyna się już coraz pewniej u nas czuć. O tym, że jest już naprawdę, a nie tylko świecąc dla zmyły ostrym słońcem, zorientowałam się dziś, gdy zobaczyłam...MUCHY koło okna! Były 2 - jedna w pokoju dziewczynek i druga - też przy oknie - w dziennym pokoju. Okna od wschodu, więc słonko przygrzewa tam ochoczo od rana do 13., więc właśnie na tych oknach muchy co roku zwiastują nam wiosnę. Zawsze jakaś jedna czy 2 "pierwiosnki" albo pierwiastki  hehe się zjawiają i głośnym bzykiem ogłaszają zmianę pory roku na cieplejszą.
    Ale, ale... to nie jedyne symptomy: dziś widziałyśmy z dziewczynkami aż 3 klucze dzikich gęsi! Leciały i gęgały tak głośno, że banan sam się na gębę cisnął. A skoro wiosna, to pani wczoraj wyprowadziła czterolatki na plac zabaw. No a skoro pani wyprowadziła, to znaczy, że trzeba się bawić w szalone zabawy na "placowych" urządzeniach. No to się moje maleństwo bawiło - z dwiema koleżankami urządziło sobie wyścigi w zjeżdżaniu z drewnianej pochylni (z takiego pomostu) z bali! Żeby nie było nudno, to zjeżdżały prosto w błoto!!! Czy muszę pisać jak wyglądała dupka i łokcie mojej córki i w jakim stanie była jej jasnoróżowa (bardzo JASNOróżowa) kurteczka i spodenki??? No, ale najważniejsze, że dzieci się dobrze bawiły. Starły z mostu bud i mech! Zarąbiście, a Mała, żeby jeszcze przypieczętować swój menelski wygląd rąbnęła kolanami w błoto, aż na gołej skórze pod rajstopami miała brązowe resztki błota! :D Ciekawe na co wtedy patrzyły panie, bo ta zabawa nie trwała sekundę...?  hehe 
    Kurtka do pralki, grzejnik elektryczny w łazience na full i kurtka rano sucha, ale dziś, gdy ubierałam dziecko, to powiedziałam "pamiętaj,możesz zjeżdżać, ale tylko ze zjeżdżalni, a nie z mostu i gdy będziesz chciała zjechać, to ustaw się ostatnia w kolejce" "dlaczego?" zapytało dziecię "dlatego, że ty wczoraj wyszorowałaś dzieciom mostek i jest czysty, a dziś ktoś inny niech przed tobą wyszoruje zjeżdżalnię". Dziecko pokiwało główką -znaczysie zrozumiało!  język2 

    Razem z wiosną jakoś koty wyraźniej w domu widać - po 2 tygodniach bez odkurzacza (!) zrobiły się dziwnie zuchwałe i wylazły dziś spod szafki wprost pod moje nogi - niemal słyszałam ich miauki! I tu podam przykład, że sięgam chyba dna, bo spiesząc się do przedszkola, co zrobiłam gdy kot wyskoczył mi pod nogi? WDMUCHNĘŁAM GO TAM SKĄD GO WYWIAŁO!  nie powiem  Zdążyłam jednak zarejestrować, że pora chwycić za odkurzacz, a jeszcze lepiej łagodnie nakłonić do tego męża, bo przecież już doszedł do siebie po operacji... :D
    Kolejny symptom, że zielona panna już nadeszła, to moja chęć pogrzebania w ziemi. Nigdy tego nie robiłam, bo nie lubiłam, a wczoraj, gdy na budowie zobaczyłam piaszysko od płotu do płotu i ani źdźbła trawy, to strasznie zatęskniłam do zielonego ogrodu. Nie damy rady chyba przed majem założyć ogrodu, ale postanowiłam, że kupię choćby kilka donic z iglakami i ustawię na tarasie, żeby można było na czymś zielonym przy kawie oko zawiesić... Jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma, niech więc kilka wiechci udaje ogród przez parę miesięcy. :D No i może mąż chociaż trochę ziemi zorganizuje, żeby dziewczyny mogły sobie malutką rabatkę z kwiatuszkami założyć...
    O przecudnej urody cerze i porach widocznych w ostrych promieniach słońca, aż się w lustro nie chce spoglądać, już nie będę chyba wspominać - zamiast tego kilka wizyt w grillowni i wszystko dojdzie do normy, ale o tym cicho szaa...  oczko 
    Fakt faktem - nadejszła jej wysokość i oby gościła jak najdłużej.



    Lidia_G
    skomentuj




    14 marca 2012

    Powtarzając za Rynkowskim afirmowałam się od rana zdankiem, które napisałam w tytule notki. Rano wstać mi się nie chciało jak diabli, ale zwlokłam się po czterech godzinach snu i nawet humor względny w kieszeni się znalazł, tyle, że córcia go trochę popsuła fochami o majtki (dostała w innym kolorze, niż chciała sceptyczny). Potem, jak już się pogodziłyśmy i poprzytulałyśmy, słonko znów wylazło. Mój dołek, a raczej wczorajsza "dziurka" minął. Czasem trzeba pier... granatem, żeby wszystko się wyrównało. :)
    Wczoraj nie chciało mi się pisać o fajnych rzeczach wśród gorzkich żali, ale dziś muszę o tym wspomnieć. Mianowicie wczoraj zadzwonił do mnie mój syjamski brat - prawie bliźniak (nie szkodzi, że dzielą nas 3 lata różnicy - niestety na moją niekorzyść). Gadaliśmy o pierdołach i nagle wypalił "powiem ci coś, tylko..." już wtedy wiedziałam, że po raz drugi zostanie tatą - domyśliłam się od razu - nie wiem czemu, bo "powiem ci coś" mogło dotyczyć tysiąca innych rzeczy.
    No i faktycznie! Będę miała drugie "brataniątko" - pierwsze ma 2,5 roku i jest przesłodkim chłopczykiem - małym rozbójnikiem o ogromnych, niewinnych, niebieskich oczach. Bardzo się cieszę!
    Brat powiedział mi o tym nawet w tajemnicy przed żoną (ona już wiedziała, wyobraźcie sobie, że jest w ciąży, tylko nie wiedziała, że ja już o tym wiem jako pierwsza po jej mężu hehe).
    Dziś sama zadzwoniła szczęśliwa. Super! Super! Super!
    a my wczoraj przy kawie wygłupialiśmy się z mężem i wybieraliśmy imiona dla dziecka. Ponieważ nie lubię imion typu Pamela, Amanda, "Ameba", Denis, Oliwier i inne takie, to wymyślaliśmy dla maluszka właśnie imiona w tym stylu:
    Andżelika albo Ken i pluliśmy prawie kawą ze śmiechu. Oj tam, takie sobie małe złośliwostki, ale przysięgam, ze bez podtekstów!   język2   Czasem robimy sobie z bratem jaja z siebie na wzajem, a czasem z mężem używamy sobie na naszym rodzeństwie - nie pozostają nam dłużni, spokojna głowa!  hehe 
    Ciąg dalszy pewnie jeszcze dzisiaj nastąpi, ale póki co muszę oddalić się od sprzętu dystyngowanym truchtem, bo sporo spraw mam jeszcze dziś do załatwienia.
    Lidia_G
    2 komentarze

    No no gratulejszyn!!! Ja bym tak se trzecie walnęła..Oj ...
    No no gratulejszyn!!! Ja bym tak se trzecie walnęła..Oj kusi mnie, kusi... :D :D :D Tylko jak to potem powykarmiać?? :D :D :D DObrze, że już lepiej ;)

    Ja to musze se taką torpedą w domu rzucić albo wytłuc kogo trzeba :D

    ~Grzeszna Matka, 2012-03-15 21:33



    Mnie też chyba się ostatnio za dobrze zrobiło, bo też ...
    Mnie też chyba się ostatnio za dobrze zrobiło, bo też chodzi mi po głowie małe bobo - mąż w blokach startowych czeka już od dawna :) Hamuje mnie tylko perspektywa upodobnienia się do szafy trzydrzwiowej no i trochę włos się jeży na wspomnienie tego kołowrotka, jaki jest z maluszkiem w domu. W takich sytuacjach, gdy się tak mocno kalkuluje najlepsza jest wpadka. :D
    Mam nadzieję, że swe tęsknoty za zapachem niemowlęcej główki i różowymi piętkami zaspokoję, gdy urodzi się brataniątko. :)
    A propo's bomby, to czasem naprawdę warto walnąć. :D 

    Lidia_G, 2012-03-15 21:53






    Dziś śmiesznie nie będzie, bo nastrój taki se.
    Bezradność i niemoc w pewnych kwestiach, zmęczenie i nadmiar, a właściwie bezlik (to oczywiście wrażenie subiektywne, jak wszystko w tym blogu) nagromadzonych ostatnio spraw do ogarnięcia, ciągną w dół mój nastrój. Trochę pomaga wiosna, lecz od paru dni nie tak, jak bym chciała.
    Wkurza mnie, że na każdym froncie muszę spełniać czyjeś oczekiwania. Począwszy od tych domowych, aż po bardziej formalne. Najbardziej wkur...(oduczam się kląć  hihi ) mnie jednak to, że sama sobie daję się też wpuszczać w maliny i mimo, że to mi nie odpowiada, gram w tę grę i daję się sprowokować. Nawet dzieci są cwańsze ode mnie i potrafią zagrać mi na uczuciach i poczuciu winy tak, że np. przygotowuję im czasem (żeby nie powiedzieć "często") podwójny posiłek, bo gdy już mają jedzenie przed sobą, to nagle postanawiają zmienić zdanie - a matka, niczym kelner w knajpie, wkurrr... na na maksa, przyjmuje kolejne zamówienie i co gorsza (!!!) przygotowuje je!  - oczywiście przy akompaniamencie wyjącego sumienia i migającego na czerwono światełka pod tytułem "instynkt samozachowawczy" - bo ta matka wie, że nie powinna ulegać i ulega! WRRRR!!! To tylko jeden z wielu przykładów. Kolejny? Kolejny jest taki, że np. na 3 dni przed kobylastym zaliczeniem (nie ruszone nawet 1 zagadnienie) na pytanie męża czy przyjdę do biura, odpowiadam "taak", mimo, że wszystko we mnie kkrzyczy "nie, kurrr..., nie dam rady! nie zdążę!, nie mogę!".
    Przyjdę, a jakże, bo nie mogę zawieść oczekiwań, zresztą już tydzień nie byłam z racji operacji męża i opieki nad nim, a tydzień to duuużo czasu i dłuugi ODPOCZYNEK od spraw zawodowych. Przyjdę, bo przecież po pracy, odebraniu dzieci, odwiezieniu ich do babci, pójściu na bardzo ważne zebranie do przedszkola (tam też mnóstwo oczekujących na załatwienie dla nich ważnej sprawy i wykłócenie się o dobro całej grupy dzieciaków), po powrocie do domu ok. 18.00, zapewnieniu dzieciom kateringu i poświęceniu im choćby minimum uwagi po całym dniu niewidzenia, mam jeszcze mnóóóstwo czasu na naukę, bo przecież uwielbiam kurwa(!) chodzić spać o 3.00 i wstawać o 6.00! To aż nadto snu na dobę - rozpusta niemalże!
    Do tego jeszcze jakieś obiadki gotowane lub zamawiane, no i przecież na dzień przed zaliczeniem trzeba - bo nie wypada inaczej - pójść na imieniny do teścia, na które gwoli wyjaśnienia chodzić bardzo lubię, ale nie na dzień przed egzaminem.
    Pójdę jednak, bo matka zastępcza, nie wybaczyłaby mi tego do przyszłych teścia imienin. Trzeba znowu sprostać oczekiwaniom.
    No i oczywiście nie ma innej opcji niż taka, że Lideńka to zawsze jest uśmiechnięta i tak potrafi naładować innych pozytywną energią  -chodzący power albo red bull, jak kto woli. Jestem silna, nigdy się nie łamię i chyba nie mam żadnych problemów, bo zawsze na wszelkich imprezach: uśmiech nr 5, dowcipy i lecimy do przodu!
    I nawet w największej biedzie pomogę. Koleżanki wiedzą, że warto do mnie dzwonić gdy im się życie i małżeństwo wali na głowę (w szczęśliwych momentach - nawet pomimo wielu lat "szczerej przyjaźni"- niekoniecznie trzeba pytać co u mnie i czy przypadkiem ja nie potrzebuję pomocnego rękawa w zastępstwie chusteczki do nosa). Bo jak się już to życie na tę głowę wali, to ja zawsze wysłucham, doradzę i stanę na uszach, żeby pomóc - kosztem własnych spraw. A jak już wysłucham lub pomogę, to u koleżanek znów zaświeci słońce - nawet w środku zimy! A ja przecież wiodę sielankowe życie, bez żadnych zmartwień i napięć - wiecznie z uśmiechem i na relaksie! Nieważne, że od ponad miesiąca nie mam kiedy zrobić biopsji i miliona badań, bo przecież najważniejsze, że spełniam nadzieje we mnie pokładane i wszystko się kręci (a jak nie spełniam, to wystarczy się skrzywić i pomiauczeć, jak np. rozczarowane dzieci)
    Marudna się ostatnio chyba robię i aż się martwię, że może nie spełnię oczekiwań "czytaczy"  język2 , bo powinno być fajnie i zabawnie, a tu tak... 
    A mówią, że wiosna i coraz lepszy nastrój - jakoś się ostatnio nie wpisuję w ten pozimowy szał. Przepraszam...


    P/S
    Następne wpisy będą lepsze -  minie weekend i zniknie część napięć, a poza tym czuję, że jak się tu wystrzelałam, to mi się lepiej i lżej zrobiło. I po to właśnie są blogi. :)
    Lidia_G
    2 komentarze


    ... słowo, które znajduje się w słowniku.

    ~DD 2012-03-14 07:11



    Święte sowa, DD, tylko, że ja mam jeden maleńki problem: o ...
    Święte sowa, DD, tylko, że ja mam jeden maleńki problem: o ile potrafię być bardzo asertywna wobec obcych mi osób (a zwłaszcza w czyjejś sprawie - wtedy asertywność moja szybuje aż do nieba), o tyle wobec znajomych i najbliższych, to już nie bardzo. Zasada jest taka, że im bardziej kogoś lubię, tym mniejsza mam zdolność "postawienia się" :) Z najbliższymi jest jeszcze inaczej, bo to faluje - czasem potrafię być zołzą, że lepiej bez kija nie podchodzić, a nieraz nie umiem się bronić.  dziećmi jest jeszcze inna polka - im ustępuję nieraz dla świętego spokoju - zwłaszcza rano z jedzeniem, bo są strasznymi niejadkami. Sama widzisz ile barw ma to moje kundelstwo... :) Ogólnie uchodzę a bardzo asertywną osobę, ale dopóty, dopóki np. nie przejdę z kimś na "ty" itp. Wówczas moja zołzowatość topnieje jak śnieg w upalne lato.
    Szkoda gadać. Dziś już jednak jest lepiej z moim samopoczuciem - na szczęście dla mnie samej, moje dołki trwają bardzo krótko! :D

    Lidia_G, 2012-03-14 14:21








    13 marca 2012

    Nie mam ostatnio czasu, żeby tu zajrzeć, a co dopiero, żeby cokolwiek napisać. Odkąd mój ranny mąż powrócił na rodziny łono, brakuje mi tylko szczotki w tyłku - wtedy już byłabym "absolutem" w kategorii kura domowa, kuchta, niańka i co tam sobie jeszcze kto chce. Nie, żebym narzekała, ooo, nie, ja przecież bardzo lubię kłaść się między 1.00 a 2.00 w nocy (taka moja uroda), wstawać co drugą nockę z 2 razy do miauczącego dziecka, potem pobudka o 6.10, żeby zdążyć ogarnąć siebie i dzieci, zawieźć je do przedszkoli (dwóch różnych), przyjechać, podać na tacy posiłek do łóżka (na szczęście w weekend jedzone było już przy stole), świadczyć drobne dobre uczynki  (bez skojarzeń proszę) haha, potem zanurkować w gary, bo jak rodzina albo jej część w domu, to obiad by się przydał, rozpakować szpitalną torbę, przeprać co nieco, jechać po progeniturę do przedszkola, przyjąć gości, bo chory wizyty przyjmuje, a jakże - co prawda to najbliższa rodzina, ale gość w dom, a w gospodarza grom - taka jest ostatnio moja reakcja, bo nie wyrabiam na zakrętach. :D, potem czym prędzej nakarmić pociechy, bo nie szkodzi, że pełne wyżywienie wykupione w przedszkolu, przecież można przez cały pobyt NIC (!!!) nie zjeść, ogarnąć burdel, pomyśleć o kolacji, zagnać dzieci do pralni i wyprać, położyć je spać, poczytać na dobranoc, podać unieruchomionemu mężowi kolację i chyba fajrant! :D
    WAŻNE: KOCHANIE, JEŚLI TU WLEZIESZ, NIE MYŚL, ŻE WYPOMINAM CIE TYCH KILKA DNI OPIEKI - po prostu zebrałam nasze (a w tej sytuacji moje) obowiązki do kupy. Trochę tego wyszło :D
    Sama rozkosz! Łorgas niepotrzebny, bo robota wszelkie potrzeby ugasi. hehe  

    Dziś już jest super, bo mój Belmondo na chodzie, co prawda pochylonym z deczka, ale na chodzie. Mało tego: powlókł się dziś do biura!
    Rano wystroił się w dżinsy i mówi mi, że idzie doglądać schedę. Ja włączyłam tryb: szczekanie, a ten mi na to, że tak jak siedzi w domu przy biurku, tak może pracować tam. Nieważne, że tu się co godzinę kładzie... Rejtanem się na próg nie rzucę, więc argumentów brakło.
    Mówię mu, żeby wybrał się w dresach, jeśli już musi, bo dżinsy nie są odpowiednie na ranę na brzuchu, a mój elegancki małżonek na to, że jak on będzie w tych dresach wyglądał! :D Nie szkodzi, że pół lata biega w dresach lub spodenkach na kort, raptem elegancja wzięła górę. Odpowiadam więc spokojnie: Kotku, jeśli chcesz iść na dziwki, to proponuję garnitur, a jeśli tylko do biura, to dresy wystarczą.  hehe Nawet nie wiedziałam, że zrobię mu taka krzywdę, bo jeszcze nie może się śmiać na stojąco - bolą go szwy. Jak biedny zaczął rechotać, to mało się z bólu nie popłakał. Potem żonka włożyła waćpanu buciki i pokicał do auta. Jeszcze mi przez okno machał, taki był szczęśliwy, że na wolność z wyra wyszedł! :)
    Zadzwoniłam do mojej matki zastępczej i mówię jej: żeby to nie był twój syn, to powiedziałabym ci, że jest nienormalny, ale mi nie wypada, a teściowa: "ja tam nie wiem, co mu się stało, bo urodziłam normalnego. "10" dostał w skali Apgar!" hehe  Pośmiałyśmy się i tyle miałam dziś władzy nad mężem. Zapowiedział mi już, że jutro też idzie i nawet dzieci odstawi do przedszkola. Wow! Tylko czemu czuję się jak zołza bez serca, że na to pozwalam? Ale w końcu jest dorosły.
    Tylko co ja zrobię z czasem, jak już nie będę miała jego obowiązków? Chyba skoczę z mostu! :D 
    Dziewczyny szczęśliwe, że tata na chodzie, bo jak był w sypialni przez parę dni, to dom jakiś nienormalny - ciągle biedne pytały kiedy wstanie. A jak już wstał, to mała chyba jakaś podróż w tej euforii zaczęła planować, bo wczoraj oświadczyła, że "żeby wejść do zagranicy, nie potrzebuje raportu" (chodziło o paszport). Nie wiem gdzie się wybiera, mam nadzieję, że dowiemy się w porę gdzie i z kim. 
    A tymczasem dobranoc... albo dzień dobry, ale to drugie to już chyba musiałabym mówić jako zombie...  
    Lidia_G
    4 komentarze


    Kochaniutka, niec się nie martw. Chętnie odstąpię Ci ...
    Kochaniutka, niec się nie martw. Chętnie odstąpię Ci trochę swoich obowiązków. Ostatnio ledwie dycham w przenośni i w realu. Na dodatek powinna się sama unieruchomić w łóżku, ale nawet na chorobę zaczyna brakować czasu. Ale nic to! Może i lepiej przynajmniej śmierć mnie nie dogoni!
    Pozdrawiam wiosennie.

    ~DD, 2012-03-13 07:23

    Cha, cha, cha, żarty się Ciebie trzymają, DD! :) Będę Ci ...
    Cha, cha, cha, żarty się Ciebie trzymają, DD! :) Będę Ci niezmiernie wdzięczna za nowe obowiązki - marzę o tym! Jeśli więc masz przerzucanie cegieł, wożenie ziemi na taczkach, porządkowanie domu włącznie z najmniejszymi zakamarkami, to ja barrrrdzo chętnie! Już grzeję silnik! :)
    Tak na serio, to nie wiem co się porobiło, bo ja też ostatnio nie wyrabiam - pomijam już ostatnich kilka dni, ale tak w ogóle, nie nadążam za tym, co muszę zrobić. Jak dziś zrobiłam wyliczankę - to wyszło mi, że ni chu chu - nie dam rady. Badań tysiąc do zrobienia, a odkładam już miesiąc, spraw milion do załatwienia itd., a życie nie czeka. Wrrr! :)
    Ale najważniejsze, że wiosnę już mamy!
    Pozdrawiam - też wiosennie. :)

    Lidia_G, 2012-03-13 12:54

    Dobrze, ze malz na chodzie( nawet jesli chod powolny hihi) ...
    Dobrze, ze malz na chodzie( nawet jesli chod powolny hihi) a Ty odpocznij sobie troche, bo faktycznie brak nowych notatek odczulam i to bolesnie.  Wiec odpoczywaj i pisz- reszta moze poczkeac hahah :)

    ~Grzeszna Matka, 2012-03-13 13:56



    ... na skołatana duszą (o ciele już nie wspomnę). :D Co do chodu - dzisiaj śmigał jak strzałeczka. Widziałam przez okno jak szedł z parkingu do sklepu. Może On ...
    Lidia_G 2012-03-13 16:41





    08 marca 2012

    Jutro, o którym pisałam we wtorek było wczoraj, ale nie miałam siły nic naskrobać, bo dużo się działo i nie wystarczyło mi czasu.
    Dziś też już padam na twarz, więc napisze tylko, że mój ranny bohater jest już w domu i tu będzie kontynuował rekonwalescencję. :D
    Dostarczyłam go w królewskich warunkach - jechał sypialnym :D - siedzenie ustawiłam w pozycji półleżącej i chłopczyk dotarł do domu w stanie prawie nienaruszonym, ino draśnięty chirurgicznym skalpelem i podcerowany, niczym podarty pluszak. :D
    Kilka razy spytałam go tylko czy nie chce poprowadzić auta przez te 100 km, bo przecież jeszcze kilka dni temu walczył ze mną o to, że przecież on może pojechać i wrócić sam z tego zabiegu i po co w ogóle ja sobie mam robić kłopot, itd... 
    Dziś w odpowiedzi na moje prowokacje tylko wysuwał środkowy palec.  jęzor  Nafaszerowany ketonalem śmignął sam bez pomocy na czwarte piętro nawet nie robiąc przystanków - kopara mi opadła, bo 2 godz. wcześniej, zanim zaczęły działać tabletki, to ledwie wlókł się szpitalnym korytarzem.
    W domu, zaraz po wejściu zawlokłam faceta do łazienki, wyprałam i dopiero wpuściłam dalej "na salony". 
    Rana boli i A. bardzo uważa, żeby ktoś nawet nie musnął go w pobliżu, a nasza młodsza córa, gdy tata pokazał jej opatrunek i opowiadał, że musi być ostrożna, uśmiechnięta od ucha do ucha zaintonowała piskliwie "gili, gili!" i dalejże go skrobać po bandażu! - Struchleliśmy, a dziecko niezrażone powtórzyło akcję, bo tatuś chyba zapomniał się roześmiać. :D Będzie trzeba strasznie jej pilnować, bo ma zwyczaj pędzić rano jak rakieta i skakać na niego z okrzykiem "wstawaj śpiochu!" - nie daj Boże, żeby się zapomniała i odstawiła swój poranny rytuał!

    Pooglądałam ten opatrunek i przypomniał mi się kawał o tym jak facet miał problemy z fujarką i lekarz kazał mu zrobić badania. Wyniki w knajpie postanowił zinterpretować mu kolega.  Przegląda kwitki i mówi współczująco, że skoro na karteczce "stoi" AB to znaczy, że mają gościowi amputować bimbole - ten się załamał, a kumpel mówi "Stary, to nie wszystko: RH+ oznacza "razem z hujem""  hehe 
    Do wiadomości: wiem, że chuj pisze się przez "ch" :D

    I tym zabawnym i jednocześnie świńskim akcentem zakończmy na dziś. Dodam jeszcze tylko, że to było takie luźne skojarzenie - mój M. nie miał zalecenia "AB RH+" :D hehe 

    Lidia_G
    3 komentarze



    ... juz :) Prezencik na dzien kobiet :)
    ~Grzeszna Matka 2012-03-08 22:31
    ... się zasadą AB RH+ :D Pozdrawiam i zapowiadam się z wizytą u Ciebie na jutro. :)
    Lidia_G 2012-03-08 22:47
    ... dnia życzę!
    ~DD 2012-03-09 08:53





    06 marca 2012

    Dziś, jak już wczoraj pisałam, odstawiliśmy powtórkę z rozrywki, czyli podróż do szpitala number two. Na szczęście tym razem bez problemu przyjęli M. na chirurgię. Nie czekaliśmy długo, ale to, co zobaczyłam - wystarczyło. Wczoraj na izbie przyjęć było prawie pusto, dziś dotarliśmy wcześniej i spory tłumek się tam kłębił. Jest tylu chorych i cierpiących, zmęczonych chorobą ludzi... Wiem o tym doskonale, bardzo często czuję wielką wdzięczność do losu, Boga, Opatrzności, czy jak to tam zwał, za to, że jesteśmy zdrowi, że mamy zdrowe dzieci, rodziców itp., ale gdy znajdę się w szpitalu, to odczuwam to tak "bezpośrednio na skórze". Co znaczą domy, auta, ciuchy czy dobra praca, gdy trzeba się boksować z losem o kolejny dzień życia czy też kolejny dzień bez bólu..? NIC... 
    Jestem dziś strasznie zmęczona i nie mam siły na filozofowanie, czy wdawanie się sama ze sobą w głębszą, bardziej refleksyjną dyskusję, więc na tym poprzestanę, jeśli chodzi o kwestie egzystencji, tym bardziej, że mam bardzo przykre wspomnienia związane ze szpitalem, śmiercią i moją Babcią. Nie chcę dziś o tym myśleć, bo czuję, że zamiast mózgu mam sieczkę.
    Jest takie fajne powiedzonko "oby zdrowie było, a resztę sobie kupimy" i to prawda, wszystko ma swoją cenę, a zdrowie jest nie do przecenienia. Nie pamiętamy o tym na co dzień, ale wyjątkowo mocno dociera to do nas w takich właśnie sytuacjach...

    Teraz trochę pogodniej. Mój Mężczyzna pojechał do szpitala wyposażony we wszystko - dwóch rzeczy tu nie wymienię, ale zabrał WSZYSTKO co potencjalnie może mu się w ciągu tych 3 dni przydać - łącznie z jaśkiem, o czym chyba wspominałam wczoraj. :)
    Dziś, gdy w przebieralni przedzierzgnął się w pacjenta, wszystko, co spakowaliśmy zostało z nim w szpitalu, ale ciuszki typu kurtka, bluza, dżinsy i buty żonka ochoczo umieściła w bagażniku auta. Teraz, gdyby okazało się, że Małż rezygnuje z zabiegu i wychodzi wcześniej  na disco wyrwać jakieś laski, to mógłby sobie tylko zaśpiewać "pójdę boso..., pójdę boso..." no i wyszłoby na to, że puściłam starego z torbami i w skarpetkach... :D Swoją drogą zastanówmy się, jaki z faceta byłby na dyskotece atrakcyjny Kazimierz w bokserkach, szlafroczku i rzeczonych już wcześniej skarpetuniach... chich...
    Prawda jest taka, że jak pani zaczęła się nastrajać do pisania kwitków, na wypadek, gdybyśmy zechcieli zostawić ciuchy M. w szpitalu, to opadłam z sił i wolałam ten tobół zabrać ze sobą niż dyktować ceny, rozmiary czy marki...
    Zabieg wyznaczono na jutro na 7.30 rano. Dobrze, że A. (mąż) tuż po przyjściu na oddział wrąbał 2 pączki, bo ok. 13.30 dostał obiad: ryż na wodzie z kilkoma wiórkami marchewki startej na tarce, szumnie nazwany ZUPĄ. To jedyny posiłek przed jutrzejszym zabiegiem. Gdy rozmawialiśmy wieczorem przez tel., to A. skarżył się jedynie na głód. :D Biedaczek...
    Powiedziałam tylko: "Teraz zobacz co ja czuję, jak jestem na diecie". "Oj tam, da się przeżyć..." - odparł natychmiast. haha 
    Ja tu śmichy-chichy sobie odstawiam, ale tak naprawdę, to się trochę denerwuję - nawet bardziej niż trochę. Chyba w ten sposób, chcę uciec od stresu. Nie rwę włosów z głowy, bo to stosunkowo drobny zabieg, ale bardzo  nieswojo się czuję na myśl o tym, że M. będzie cierpiał. Na szczęście mój Rambo jest dzielny i wyluzowany - trzyma dystans i podtrzymuje mnie na duchu.
    Więcej grzechów nie pamiętam - reszta jutro. :D
    Lidia_G
    6 komentarzy


    Zawsze staramy się ukryć prawdziwa twarz w radości, ...
    Zawsze staramy się ukryć prawdziwa twarz w radości, śmiechu itd. To pomaga i unikamy dzięki temu pytań innych ;) Skoro Rambo - da radę :)

    Heh :) Znowu z łatwością połknąłem wpis ;))
    Do następnego ;)))
    Memories

    man-memories.blog.onet.pl

    manmemories@onet.pl, 2012-03-07 00:05


    manmemories, masz rację - uśmiech numer pięć to często ...
    manmemories, masz rację - uśmiech numer pięć to często maska, za którą człowiek się chowa. Dość często sama tak robię i nie dlatego, że jestem obłudna, lecz dlatego, że nie lubię zatruwać ludzi swoimi smutkami i problemami. Ogólnie mam problem z proszeniem kogokolwiek o pomoc - no chyba że już muuuuuszę. :) A co mi z tego przyjdzie, że będę wywlekać swoje gorsze chwile - robię to tylko wtedy, gdy albo coś chcę z siebie wyrzucić, albo gdy wiem, że to naprawdę może poprawić moją sytuację.
    pozdrawiam serdecznie - byłam u Ciebie, ale nie dotarłam jeszcze do aktualnych wpisów. Jestem na etapie Twoich studiów i przewałek z czesnym. Nadrobię zaległości i skomentuję - tego sobie nie odmówię :) 

    Lidia_G, 2012-03-07 14:36


    ~maskakropka2 2012-03-07 01:57
    Lidia_G 2012-03-07 14:37


    Kochana ja proponuje ciepla kapiel i odprezyc sie a nie ...
    Kochana ja proponuje ciepla kapiel i odprezyc sie a nie martwic ;) Mezulowi nic nie bedzie na bank. :)
    Pozdrawiam 

    ~Grzeszna Matka, 2012-03-07 21:46






    05 marca 2012

    "I smieszno i straszno" - tak mogę podsumować poniedziałek. Mój M. (M. znaczysie Mąż -przepraszam Kochanie, że wywlekam tu Twoje sprawy, ale mimo, że przepraszam, to o skruchę raczej trudno :D ) miał się dziś stawić w szpitalu na zabieg chirurgiczny. Zapakowałam wczoraj pękatą walizę łącznie z jaśkiem - nie, Jasiek mi nie pomagał, tylko ma służyć jako dodatkowy lewarek podnoszący wyżej głowę, na wypadek gdyby hospitalizowany zechciał poczytać, a czerep leżałby zbyt nisko w stosunku do reszty ciała.
    Z tą ogromniasta torbichą udaliśmy się dziś naszym pendolino do lecznicy państwowej położonej 100 kilosów od naszego miejsca zamieszkania, bo tylko tam zabieg mógł być wykonany natychmiast, bez konieczności oczekiwania na swoją kolej do roku 2013 (serio!)
    Czas nagli, bo wiosna idzie i na kort trzeba wyjść, więc czym prędzej operacja musi się odbyć, coby rekonwalescencja zakończyła się planowo. :)
    Dojechaliśmy i na miejscu na Izbie Przyjęć (tfu!) skądinąd miły pan powiedział, że mąż zapisany jest na jutro i dopiero jutro może zostać przyjęty na oddział (ktoś coś popieprzył z terminami). Po kilku telefonach, okazało się, że jednak nie ma sensu walczyć, by położyć się dziś, bo biurokrację NFZ-owską trudno przeskoczyć. Stanęło na tym, że "chory" nie został w hotelu, jak pierwotnie zamierzał uczynić, lecz ze swą prawowitą małżonką udał się z powrotem do miejsca zameldowania. :)
    Wymusiła to na nim ślubna, mówiąc, że jak chce zostawać, to niech sobie zostaje, a ona i tak jutro przyjedzie i tak, więc niechże się Małż zastanowi czy jest sens tułać się po obcych kątach, płacić 130 zł za nockę - no chyba, że tak bardzo chce się przespać w obcym łóżku... - Nie chciał! :D
    Przeszczęśliwy poleciał jeszcze wieczorem na halę, która w zimie spełnia rolę kortu. 
    Jedyny jasny punkcik tej sytuacji, to to, że mieliśmy wycieczkę krajoznawczą w rejony, które bardzo lubię. 
    No i możemy się pochwalić, że to państwowa służba zdrowia zafundowała nam taką przyjemność. 
    Swoją drogą, ja wcale bym nie chciała, żeby to była "służba", bo owszem, za takie marne pieniądze to oni faktycznie służą, ale pytanie czy robią to dobrze? Z niewolnika nie ma pracownika, jak mówią i to prawda - wyegzekwować cokolwiek nie jest łatwo - już pomijam dzisiejszą sytuację, bo zaszło jakieś nieporozumienie, ale tak ogólnie - leczyć się znaszej kasy, danej NFZ-owi, to prawdziwy koszmar. Wszystko z łaski, traktują człowieka, jakby był tam za free, podczas kiedy każdy z nas buli ciężkie pieniądze przez całe dorosłe życie, by raz na 20 lat z nich skorzystać.
    No ale zostawmy takie ciężkie tematy wieczorem, bo z tego mogą być nocne koszmary...
    Póki co, jutro jadę zwiedzać Mazury po raz kolejny... :)
    Trzymajcie za nas kciuki, bo jak wszystko dobrze pójdzie, to w środę zabieg, a w czwartek mój kontuzjowany wróci już do domu. hehe 
    Lidia_G
    skomentuj






    02 marca 2012

    Dziś nie poszłam do biura, bo stwierdziłam, że jeśli to zrobię, to mam nockę pozamiataną przez zaawansowane techniki komputerowej analizy danych - uff, nawet nazwy nie potrafię zapamiętać,  a co dopiero się tego kurewstwa nauczyć na egzamin. Mam łeb typowo humanistyczny i nie wchodzi mi żadną dziurą wiedza ze statystyki itp. Skoro więc chciałam to chociaż raz przeczytać ze zrozumieniem jako takim, to zarządziłam wagary, bo najlepiej pracuje się, jak jest cisza. Wieczorem dopada mnie zmęczenie materiału.
    Jakimś dziwnym trafem, zawsze, gdy mam się zabrać za coś czego nie lubię, na samą myśl o tym, zaczyna mi się piekielnie chcieć spać. Poza tym, mogę siedzieć nawet do 3.00 w nocy. Nie mam na to wpływu - tak jest i już. Myślę sobie, że więcej takich znienawidzonych wieczornych robótek i miałabym spojrzenie promienne jak niemowlę, bo czego jak czego, ale snu na pewno miałabym pod dostatkiem.
    Siedziałam sobie więc dziś karnie przy kompiku - oczywiście wcześniej zameldowałam się na ulubionych blogach i forach - 
    aż nadejszła pora, kiedy trzeba pójść po pociechy do przedszkola. Ja na podwórko, gdzie mamy auta, a tam błoto lepsze niż w świńskiej zagrodzie, ja do auta, a ono zawyło i kręci w miejscu. Trochę w przód, trochę w tył, kilka kur...w i po długich perturbacjach wyjechałam. Zaprawę przed rajdem Paryż-Dakar już mam, bo ekstremalnie było - nie powiem.
    Potem w biegu zakupy, podczas których stwierdziłam, że w żadnym razie nie zdążę poszaleć w garach, więc "memoty five" i przyjechała pizza - dzieci zachwycone (lubią jak mamusia tak "gotuje"), zwłaszcza, że tylko w takich sytuacjach raz na kiedyś dostają pół szklaneczki "odrdzewiacza" o nazwie na Pe.
    Następny krok, to próba powrotu do kompa i g..., bo moje potomstwo postanowiło, że będzie się kłócić, a nawet brać za twarz (dosłownie). To się praktycznie nie zdarza, bo kłócą się, ale do rękoczynów posuwają się bardzo rzadko, a dziś owszem i całkiem dobrze im szło - co chwila któraś darła się jak zapowietrzona.
    Nie wiem jak to jest, ale zawsze, jak mam najtrudniejsze rzeczy do przebrnięcia to one są najbardziej upierdliwe. Nie wiem, czy skubane, czują moje napięcie, czy też ja jestem wówczas przeczulona - stawiam na to drugie, ale Bóg mi świadkiem, że to pierwsze też ma miejsce! Ile przekleństw przeżułam w tym czasie, to tylko ja wiem, a potem stwierdziłam, że dokończę sprawę, gdy dziewczyny pójdą spać. Oddaliłam się od kompa i o dziwo, konflikty między dziećmi minęły jak ręką odjął! Wkurzona więc udałam się do izby łaziennej :D, by dokonać zabiegów upiększających na swoich witkach, bo ręce i buty zadbane muszą być - tak mnie tatuś uczyli. Oprócz tego tatulo uczyli mnie jeszcze, żeby zawsze przy sobie mieć (uwaga!) tabletki przeciwbólowe i takie przeciw "sraczce".  hehe  Przestrzegam jak dekalogu, bo nic gorszego niż rzadka choroba w terenie się człowiekowi zdarzyć nie może - wiele razy ratowałam życie koleżankom bliższym i dalszym :D O zasobności mojej torby w różne złote rozwiązania, napiszę przy innej okazji, bo to czasochłonny temat.
    Finał wieczorem był taki, że ponumerowałam sobie karteczki, z których jutro zamierzam ściągać, jeśli tylko się da i to by było na tyle, jeśli chodzi o ww cudowny przedmiot, który do NICZEGO mi się nie przyda w życiu.
    W planach na dziś miałam bardziej pożyteczny dzień. wymarzony scenariusz był taki, że skoro już zostałam w domu, to dodatkowo, chociaż raz na kiedyś, wykażę się jako wspaniała matka, żona i kochanka, która pierze, gotuje daje d... i stepuje. Chciałam dobrze, ale wyszło jak zwykle...  sceptyczny 
    Ale nie ma biedy, dzięki temu, że nie zdążyłam być perfekcyjna panią domu, nie zarżnęłam się robotą. Teraz więc mogłam uzupełnić sobie bloga, a tak, to pewnie padałabym już na lico, jednak peeling to ja wolę w innej formie niż tak brutalnie japą o dywan... :D 
    Lidia_G
    5 komentarzy

    Hehehe :) Bardzo ciekawie i lekko piszesz :) Podoba mi się ...
    Hehehe :) Bardzo ciekawie i lekko piszesz :) Podoba mi się Twój styl i do tego... masz bardzo ciekawe życie! Aż chce się czytać, jakie perypetie Cię danego dnia spotkały ;) Nawet głupie wyjście do samochody staje się w Twoich słowach ciekawe i zabawne ;) Pozdrawiam i do nastepnego razu! ;)))

    Memories

    man-memories.blog.onet.pl

    manmemories@onet.pl, 2012-03-04 17:42



    Dzięki, manmemories :) Bardzo mi miło czytać takie ...
    Dzięki, manmemories :)
    Bardzo mi miło czytać takie komentarze. Życie jak życie, czasem ciekawe bardziej, czasem zwykła proza, ale wystarczy się skupić przez chwilę na drobiazgach, by zobaczyć jak zabawne i ciekawe mogą być.
    Dzięki za adres Twojego bloga - chętnie poczytam i skomentuję, rzecz jasna :)

    Lidia_G, 2012-03-04 21:23



    Wiesz, chyba tak mi się to spodobało, ponieważ sam często ...
    Wiesz, chyba tak mi się to spodobało, ponieważ sam często opisuję kwestie codzienne ;)) Możliwe, że to przez to :))

    Pozdrawiam!

    ~Memories, 2012-03-05 07:53


    Od zawsze powtarzam, ze dzieci to jak psy ( a zwlaszcza ...
    Od zawsze powtarzam, ze dzieci to jak psy ( a zwlaszcza moje dzieci), na odleglosc wyczuwaja kiedy jestesmy chorzy, zajeci badz czujemy sie nie teges i to cholerniki wykorzystuja...

    Pozdrawiam cieplo

    ~grzesznamatka.blog.onet.pl, 2012-03-06 06:15




    Hejka :) to prawda, że i jedne i drugie intuicję mają ...
    Hejka :)
    to prawda, że i jedne i drugie intuicję mają niesamowitą i chyba jakieś dziwne zdolności odczytywania fal, o których istnieniu dorośli nie mają pojęcia. Moje dzieci, też wykorzystują kryzysowe sytuacje tak, by sprawy przybrały obrót jak najlepszy dla nich. Ale jak na to popatrzeć optymistycznie, to one po prostu są kreatywne! :D
    Pozdrawiam

    Lidia_G, 2012-03-06 14:41





    0 

    Add a comment

  2.  




    29 lutego 2012

    Jak w powyższym temacie - mam sklerozę i sama nie wiem co jeszcze. Oczywiście nie piszę tu o medycznie stwierdzonej demencji, chociaż kto to wie, co by wylazło z butów i zza kołnierza, gdybym poddała się badaniu... :)
    Odkąd tylko pamiętam, byłam roztrzepana i zapominałam o wielu bieżących sprawach. Jednocześnie, to co było, co zdarzyło się w przeszłości,  pamiętam jak słoń - dłuuugo i ze szczegółami. Bardzo dużo pamiętam nawet z wczesnego dzieciństwa (potwierdzone przez rodziców i dorosłe w czasach mojej "małości" osoby z mojego otoczenia), ale np. sprawy do załatwienia  to u mnie masssakra!
    Jeśli nie napiszę na kartce lub nie ustawię przypomnienia, to nie ma co marzyć, że będę o tym pamiętać. Gdyby popsuł mi się telefon, gdzie mam zaplanowane  w przypomnieniach życie na kilka miesięcy do przodu lub gdyby zginął mi kalendarz, to chyba zabiłabym się własną pięścią.
    Mam mnóstwo "sklerotycznych historyjek", z których śmieją się bliscy i znajomi.
    Potrafiłam pójść do sklepu po chleb - tylko po chleb - zapłacić za niego i wyjść! Tak mi się zdarzyło 2 razy:  raz sama wracałam, a raz dogoniła mnie ekspedientka. :)
    Kiedyś na studiach zapomniałam o ważnym egzaminie - pomylił mi się 04. z 14., potem musiałam załatwiać sobie zwolnienie od lekarza, który ochoczo stwierdził, że złamałam nogę, a prześwietlenia w karcie choroby nie ma, bo "pacjentka podaje, że jest w ciąży" :D  
    Jakiś czas temu o mały włos zapomniałabym odebrać dziecko z przedszkola, ale przed blokiem policzyłam "sztuki" i mi się nie zgadzało - powinny być dwie, a była jedna. Noga na gaz i pędem do przedszkola, dziecina siedziała jeszcze z dwoma innymi małymi "niedobitkami". 

    Dziś na przykład zapomniałam o zebraniu w przedszkolu. Załapałam, że jest dopiero 40 min. przed zebraniem, gdy odbierałam dziecko i zobaczyłam po raz setny ogłoszenie na tablicy - nie poszłam, bo za mało było czasu.

    Taka skleroza ma też swoje plusy dla otoczenia. U nas w domu nie ma cichych dni - są czasem ciche godziny. Powód jest taki, że nie potrafimy się na siebie długo gniewać - z reguły. Mnie jednak kilka razy zdarzyło się pójść spać obrażonej, z mocnym postanowieniem, że nie odezwę się do Małża następnego dnia. I niech to cholera: RANO O TYM NIE PAMIĘTAŁAM! nie powiem 
    Odzywałam się jakby nigdy nic, bo zapomniałam, że się gniewam - ku Jego zadowoleniu!
    Niestety, przy całym swoim optymizmie, nie mam  w tym względzie zbyt dużej nadziei na poprawę - wystarczy, że popatrzę na moją mamę, która nie dość, że jest tak samo roztrzepana, to jeszcze coraz bardziej szalona. Ma coraz mniej zahamowań, jeśli chodzi o żarty: potrafiła mnie np. postawić na czatach i latać boso po klatce o 3.00 w nocy (bo bez butów jest ciszej)  i roznosić sąsiadom łańcuszki szczęścia, bo musiała zrobić 20 kopii. To nie jest jedyny wybryk. :)
    Nie myślcie sobie, że mam głupią matkę, która nosi majtki w zębach - ona po prostu jest zwariowana, ku utrapieniu taty... :D
    Doskonale zresztą komponują się z moją teściową - czasami to się cieszę, że widzą się kilka razy w roku i dzieli je 400 km, bo nie wiem co by to było...
    Kiedyś opiszę jak nasze 2 mamusie w tym samym czasie, niezależnie od siebie, wstąpiły na ścieżkę przestępczą. Ubaw mamy do dzisiaj.

    Teraz spadam, bo obiecałam sobie dziś rano, że zamknę komputer przed północą  - nie zdążę PRZED, ale zdążę tuż PO. :)
    Lidia_G



    ... http://zlosliwej-zlosnicy.blog.onet.pl/
    ~złośliwa zołza 2012-02-29 13:46
    ... skupić. :)
    Lidia_G 2012-02-29 21:47



    28 lutego 2012

    Hura! Hura! Hura!
    Dziś dostałam pierwsze komentarze  - DD, maskakropka2, bardzo Wam dziękuję. Jesteście moimi honorowymi Gośćmi. Dzięki Wam uwierzyłam, że licznik wejść na mojego bloga jest prawdziwy. Wcześniej po cichu podejrzewałam, że to Onet podbija liczniki, żeby motywować blogerów.  hihi  
    Dzięki.
    I jeszcze malutka prośba: jeśli ktoś będzie chciał do mnie napisać czy dodać komentarz, to zostawiajcie, proszę namiary na swoje blogi - bardzo chętnie Was odwiedzę.

    Lidia_G
    skomentuj

    27 lutego 2012

    Dziś "Moja Toksyczna"*, miała gastroskopię.  
    *"Moja Toksyczna" to ksywka, jaką dla mnie lub za mnie, na moją teściową wymyśliła jej przyjaciółka. Od wielu lat, jak T. jest w doskonałym humorze i rozmawia ze mną o teściowej, to mówi o niej per "Twoja Toksyczna".
    Kontynuując: sama zaproponowałam kiedyś, że gdy już "MT" będzie jechała na tego, popularnie zwąc, "japońca", to ją zawiozę. H. była strasznie zestresowana perspektywą tego wyjątkowo miłego badania, gdy jednak tylko wjechałyśmy do stolicy naszego województwa, przestała mieć czas na nerwy. Synowa jej bowiem, czyli ja, jest, tu tylko zacytuję opinie innych: naprawdę dobrym kierowcą, ale i tu moja opinia: kompletnie nie ma orientacji w terenie. Moja orientacja to teksańska masakra piłą mechaniczną. Potrafiłam zgubić się tuż po przeprowadzce kilka razy, idąc do sklepu znajdującego się 2 uliczki dalej!
    Nawet nawigacja nie daje mi rady - najczęściej jeżdżąc z gps-em mylę drogę, jeśli jej nie znam. Bez "Ziuty" (tak mówimy na gps) daję radę tylko w znajomych okolicach. Fakt jednak pozostaje faktem, że pomimo tej niezaprzeczalnie uroczej przypadłości, zawsze trafiam do celu - nieważnie JAK, ważne, że jednak TAK. A zdarza mi się jeździć po Polsce.
    Tak też było i dziś - Ziutka przeciągnęła nas w jakieś dziwne miejsce, a ja tylko wiedziałam, że gdzieś dzwonią, ale w jakim kościele, to już nie. Tłumacząc na polski, wyglądało to tak, że kojarzyłam sam szpital i jego otoczenie, ale wiedza z której ulicy należy do niego skręcać, to już za dużo jak na moje możliwości. Dałam się więc nawigacji wpuścić w maliny, a później pojechałyśmy "na pałę". Okazało się, że to czasem też może być skuteczne narzędzie. :D
    Tak długo kluczyłyśmy, że dowiozłam błękitnokrwistą na 2 minutki przed planowanym badaniem. Była mi nawet za to wdzięczna, bo przez to, że niepokoiła się tym, czy zdążymy, nie miała kompletnie czasu na nerwy związane z techniczną stroną badania.
    Potem już weszła do gabinetu niemal z biegu, więc poszło w miarę łagodnie. :)


    Za kilka dni mój Monsz ma zabieg chirurgiczny, więc ja znowu będę robić za szofera. Mówię dziś teściowej, że na ten dzień potrzebna mi jej pomoc i pytam czy nie ma planów, a ta mi na to z szelmowskim uśmiechem, że owszem, ma plany, a dzieci na ten dzień podrzucimy do domu dziecka albo do izby opiekuńczej - tak sobie pieprzyłyśmy chodząc po sklepie. Wtedy ja jej na to pełnym głosem z takim samym uśmiechem: jak mnie tu będziesz domem dziecka straszyć, to Cię za parę lat oddam do ZOL-u (Zakład Opieki Leczniczej) :) Ekspedientki nawet nie kryły się z tym, że słuchają i dobrze się bawią.

    Kolejna sklepowa sytuacja:
    Starszej 2 dni temu wypadł ząbek. Ząbkowa wróżka zostawiła 10 zł pod poduszką i dziś, po wyjściu z przedszkola, dziecię ostrym sprintem gnało do sklepu z zabawkami. Młodsza, która jakimś cudem ma jeszcze wszystkie zęby (cud to w odniesieniu to tego, ze lubi wcinać słodycze), też oczywiście poczuła zew krwi, najpierw próbowała przymilnym tonem przekonać siostrę, żeby jedną z otrzymanych dwóch pięciozłotówek podarowała właśnie jej. Nie poskutkowało, więc dalejże mnie molestować, czy ona też może coś sobie wybrać. Ustaliłyśmy, że owszem, ale na to pójdzie kasa ze skarbonki. Uzbrojone w dziesięciozłotówki panienki wkroczyły uroczyście do sklepu i skierowały się ku półkom z największymi pudełkami. Oczywiście matka natychmiast wprowadziła korektę i przeciągnęła dzieci do właściwej półki. Obiecane miały, że po 5 zł jeszcze mogę dołożyć, żeby wystarczyło np. na zwierzaki Litlest Pet Shop. No i zaczęło się. Starsza wybrała sobie po chwili namysłu zabawkę i cała szczęśliwa czekała na nas, a Mała pyta czy może wziąć sobie "TO" - TO było zestawem zwierzątek LPS i kosztowało 35 zeta, więc tłumaczę jej, że to 2x tyle ile możemy wydać, "no to może TO" -  "TO" nr 2  - cena ok. 40 zł. "TO" powtórzyło się jeszcze kilka razy, a ja  z anielską cierpliwością  wskazywałam uparcie właściwą półkę z zabawkami. Wreszcie Mała zdruzgotana chyba moją tępotą umysłową i brakiem elastyczności, pokazuje paluszkiem na zamek dla kucyków  za 155 zł i mówi z rezygnacją "skoro nie możemy kupić tamtych zabawek (za 40 zł :D), to może mi CHOCIAŻ kupisz ten pałac???"
    I jak tu jej nie kochać? :)
    Wzdychała sobie dziś Malutka tęsknie "Babcia A. to dopiero jest bogata...!"
    Pytam czemu tak myśli, a ona mi na to "Bo zawsze kupuje nam zabawki... " - to też oczywiście z odpowiednim westchnieniem. :)
    Babbcia A. owszem, kupuje zawsze zabawki, ale to dlatego, że widzi dzieci dość rzadko, bo mieszka 400 km od nich. 
    Opowiadam jej to dziś przez tel., a ona zamiast wyłapać właściwy sens opowieści, nawet nie zwraca na nic uwagi, tylko pyta "A o czym ona marzy? Powiedz, to ja im kupię"
    Ręce mi opadły! :) Babcia A. powinna mieć na drugie Mikołaj

    Nowa definicja słowa "kanał".
    Dziś podczas kąpieli Młoda zapytała co to jest kanał, a na to mój mąż uśmiechnięty od ucha do ucha, tonem odpowiednio głośnym, by mieć pewność, że żona słyszy "Kanał, córeczko, to jest wtedy, gdy pan i pani decydują się na ślub!" hehe

    To by tyle na dziś, jeśli chodzi o najbliższych...
    Lidia_G
    6 komentarzy



    Lidia! Ja chcę taką babcię, nawet toksyczną, taką ...
    Lidia!
    Ja chcę taką babcię, nawet toksyczną, taką "bogatą"  i taką mało domyślną. Powiedz, gdzie takie babcie produkują? Moja mama zbyt szybko umarła. Moje dzieci, właściwie najmłodsza, nigdy nie poznała szczerego serca babcinego.
    A pomysł dziecka z pałacem bardzo mi się spodobał.
    Ja zaproponowałabym wspólne zrobienie takiego pałacu z kartonów. To dopiero byłaby frajda.
    Pomyśl o tym.
    Dzięki za wizytę u mnie i ciepłe słowa. Chcesz, czy nie , masz mnie na karku i już! Pozdrawiam serdecznie.

    ~DD, 2012-02-28 07:41



    Och, DD! nawet nie wiesz jak się cieszę, że mnie ...
    Och, DD! nawet nie wiesz jak się cieszę, że mnie odwiedziłaś - po pierwsze dlatego, że czytając Twojego bloga już po paru postach utwierdziłam się w przekonaniu, że musisz być bardzo fajną dziewczyną, a po drugie - i tu wylezie mój egoizm i egocentryzm :D - dlatego, że wreszcie dzięki Tobie mam swój pierwszy komentarz! :D
    Z tego też powodu będziesz zawsze moim gościem honorowym!
    Co do babci, to nasza jest nawet za bardzo domyślna jak na nasze potrzeby - we wszystkich sytuacjach, które nie dotyczą spełnienia marzeń wnuczek - wtedy staje się głucha na wszystko z wyjątkiem głosu dzieci! Czasami ręce opadają.
    Strasznie przykre jest to co piszesz o swojej Mamie i o tym, że Młodsza nie znała Babci, na pewno byłyby ze sobą mocno związane. Każda miłość ma inny "kolor" - rodzicielska jest inna niż babcina. Ta druga jest spokojniejsza, bardziej tolerancyjna itd...  Ja też np. bardzo żałuję, że moje dzieci nie zdążyły poznać mojej Babci - to byłoby jeszcze inne uczucie.
    Znam dziewczynę, która nie mając swojej mamy, "zrobiła" dzieciom babcię ze starszej sąsiadki. Oczywiście to nie to samo, ale chociaż jakaś namiastka babci dla dziecka.
    DD, jeśli chcesz, od czasu do czasu wypożyczę Ci nasze babcie, bo nieraz mamy je ochotę wysłać w kosmos.:)
    Co do pałacu - to mas rację, pomysł jest znakomity, wprowadzimy go w czyn w ogródku wiosną, bo w pokoju stoją już pałace i domki, i po prostu miejsca brak na kolejny.

    Ty też masz mnie na karku - wchodzę codziennie na Twojego bloga i zawsze bardzo się cieszę widząc nowy post..:)
    Pozdrawiam Cię serdecznie

    Lidia_G, 2012-02-28 10:38




    Fajnie piszesz:) I tak wiele w Tobie ciepła... Pozdrawiam:)
    Fajnie piszesz:) I tak wiele w Tobie ciepła...  Pozdrawiam:)

    ~maskakropka2, 2012-02-28 10:43


    Dzieci potrafią "powalić na kolana":)Ja niestety jeszcze ...
    Dzieci potrafią "powalić na kolana":)Ja niestety jeszcze się na własnej skórze o tym  nie przekonałam,ale słyszałam z opowieści:)Pozdrawiam

    http://moj-zwyczajny.blog.onet.pl/

    eb.86@op.pl, 2012-02-28 21:30


    nie wiem czy mój ojciec nie chadzał w kawalerkę do Twojej ...
    nie wiem czy mój ojciec nie chadzał w kawalerkę do Twojej mamy, bo ja się gubię tak samo jak Ty i mam podejrzenia co do naszego powinowactwa :) Notorycznie gubię się w hali garażowej pod swoim blikiem, otwieram setki drzwi donikąd i klnę na cały świat :)
    Potwierdzam zdanie poprzedniczki, bardzo bardzo tu ciepło :) I fajnie!!! :)

    ~wywrotówka, 2012-02-28 22:59




    Hejka :) Dzięki za ciepłe słowa. Fajnie Cię tu gościć. Co ...
    Hejka :)
    Dzięki za ciepłe słowa. Fajnie Cię tu gościć.
    Co do łojca i matki, to kto któż to wie... trzaby popytać. :)
    Orientacja przestrzenna to moja bardzo słaba strona - nie jedyna zresztą.
    Wynajmujemy biuro i ja wychodząc do domu, notorycznie zamiast do przedsionka, schodzę do piwnicy. Na parkingu podziemnym w galerii, jeśli sama do siebie nie wyślę sms-a (ku wiecznej radości mojej koleżanki!) z parametrami miejsca parkingowego, to nie mam szans , by auto odnaleźć, nie wspomnę już o tym, że potrafię je zostawić otwarte albo z oknem na oścież, bo zapominam zamknąć po pobraniu biletu do parkowania. :) Takich historii mam chyba z tysiąc.

    Lidia_G, 2012-02-28 23:13










    Takie oto mądrości ktoś wkleił na Fb.
    Nie powiem, trochę życiowej mądrości w tym jest, bo gdyby mi facet w "warczącym dniu" zalewał teksty z pierwszej kolumny (a zwłaszcza tekst o ubieraniu ubrań - KTÓRE SIĘ KURRRRDE ZAKŁADA A NIE UBIERA!!!!!!! Bo przecież ubraniom nie jest zimno, żeby je ubierać!!!), to by musiał chyba adres zmienić. Jednocześnie gdyby na każdym kroku proponował mi flaszkę, to zaczęłabym się zastanawiać czy mnie, czy też jemu, bliżej jest do Tworek.
    Nooo, chyba, że wychwaliłby mnie przy tym pod niebosa za to jak bosssko wyglądam w szlafroku - mniemam, że im bardziej rozwleczony, tym wyżej stoi w rankingu... W nagrodę i z wdzięczności za taaaaki komplement mogłabym jeszcze kapciuszki przydeptane przywdziać, do tego fajkę na warę przykleić (i niech sobie będzie, że śmierdzi - co tam, zniesę  więcej byle tylko ten zachwyt w jego oczach widzieć). Papilociki i kędziorki na łydkach dopełniłyby całości. A skoro już taki look, to teraz lampka, albo raczej karton wina byłby jak najbardziej OK. Wypłata pana i władcy też mile widziana, zwłaszcza na kieckę i inne takie, bo rozumiem, że miałaby być dana w prezencie, a nie "na życie"....?
    Nie wiem tylko czy taka nasza "wersja wyjściowa" jest idealną opcją do restauracji, bo w trzeciej kolumnie coś plotą o wyjściu na obiadek... oczywiście po porcji wina, ma się rozumieć!
    Może autor wychodził z założenia, że "baba pijana, to d... sprzedana" i tylko w takiej sytuacji może liczyć na małe bara bara... i dlatego tak tym winkiem częstuje... Któż go tam wie...
    Zatem na PMS, najlepsza flaszka wina jes! Yes! Yes! Yes!
    Potem to już nie wariatkowo, tylko odwyk nas czeka przy takim hojnym chłopie.

    Skoro już o alkoholu mowa, to pamiętam gdy przeprowadziłam się nad nasze kochane jeziora i  przyszło moje pierwsze "tutejsze" lato. Nadszedł dzień imienin mojej wtedy jeszcze nieteściowej. Pomogłam jej w przygotowaniach, żeby zaplusować i uszykowałyśmy imprezę w ogrodzie u babci.
    Gadałyśmy sobie milutko, gdy nagle obok przebiegła mysz! Zaczęłyśmy się drzeć wniebogłosy.
    Teściowa, które panicznie boi się myszy (zupełnie tak jak i ja zresztą), stwierdziła, że TAKI stres, to ona musi rozładować kieliszkiem wódki (a ta właśnie się chłodziła dla gości). Mówi więc do mnie "Chodź, nie chcesz, to nie musisz pić, ale ja ci chociaż na dno kieliszka naleję, bo nie mogę wypić tej wódki sama." Faktycznie - jak obiecała, tak zrobiła - nalała mi na samo dno kieliszka i ja pro forma umoczyłam dziób, bo czystej wódki nie cierpię. Za kilka chwil nadszedł mój jeszcze wtedy Niemąż, dał mi buziaka (bo w tamtym czasie to jeszcze tak romantycznie całował mnie nawet po kilku minutach niewidzenia - teraz musi upłynąć parę godzin, żebym dostała całusa  hehehe  ) i skomentował to tak: "Zawsze jak się tylko spotkasz z moją mamą, to czuć od ciebie alkohol" :D
    To jest od tamtej pory u nas powiedzonko kultowe, a kult celebruje mamusia mężusia, która często mu to w żartach wypomina, a wybaczyć nie może już prawie 10 lat! 
    Jakiś nieoświecony ten mój facet, bo zamiast nam wino proponować, to takie komentarze wciskał. Może kiedyś się nauczy, że z babami to trzeba inaczej...? :)
    Lecę spać, bo jutro jadę z moją jaśnie wielmożną, błękitnokrwistą teściową do stolicy naszego województwa, więc pora odpocząć, żeby nie mieć worów pod oczami, jak te, co na każdym kroku wino od małżów dostają jako lekarstwo na stres. 
    PS: o błękitnej krwi jeszcze kiedyś napiszę, bo to osobna historia.

    Lidia_G
    skomentuj

    25 lutego 2012

    O matko, już myślałam, że ten tydzień pracy się nie skończy!
    Mogę powiedzieć, a właściwie wysapać, jak mama mojej znajomej gdy przyjdzie zmęczona do naszej babci: Uff, ledwo doszłłła (przy czym "łłł" jest ciągnięte z rosyjska - tak kresowo).
    Swoją drogą tak może powiedzieć każda z nas po średnio udanym seksie.  hehehe 
    Tak na serio, to tydzień był wkurzający i mam tu na myśli głównie swój permanentny brak snu - jak mysz pod miotłą regularne sypiałam po 4-5 godzin - niech to szlag, nie życzę nikomu. Jak się lubi czytać albo włóczyć po necie, to tak się potem ma. Wszystko idzie nieźle, jeśli rano można nadrobić straty w spaniu, ale fatalnie się dzieje, gdy dziecię wstaje o 4.00 (!!!). Tak właśnie było dziś i jak na złość, mąż, mimo, że to on z zasady wstaje w nocy do dzieci, spał jak zabity i ni diabła nie słyszał rozgrywającego się dramatu pod tytułem
    "matka! padnij, powstań!"
    Rzecz odbywała się następująco: młodsza poczwarka przebudziła się i nie ryknęła jak to zwykła czynić na całą chałupę "tatuuuuś!" leżąc w swoim łóżku, tylko przyturlała się do naszej sypialni. Matka leżała na linii ognia, bo bliżej drzwi, więc dalejże ową matkę atakować. Przejmującym szeptem z gatunku tych, co to by umarłego na nogi postawiły dziecina zapytała "mamusiuuu, mogę sobie włączyć bajeczkę?" Co miałam nie pozwolić - pozwoliłam, bo to była szansa na parę chwil spokojnego snu. Już Morfeusz zaczął mnie przytulać, gdy tuż przy uchu usłyszałam "mamusiuuu, chyba telewizor się popsuł, bo bajeczki nie grają" Zmiędliłam pod nosem to, co nie nadaje się dla dziecięcych uszu i poszłam sprawdzić. Pierwsze jednak co sprawdziłam to zegar - kurrrrrr....a! Była 4.00 !!!! Jak miały grać bajeczki, skoro one zaczynają się o 6.00?! Próbowałam przekonać dziecko, żeby jeszcze poszło spać, ale nic nie dały moje skamłania. Stwierdziła, że może się jednak pobawi w oczekiwaniu na bajki. Matka znowu się położyła. Po chwili dziecko zawyło od drzwi sypialni "mamusiuuu, brzuszek mnie boli" Wstałam i dałam krople żołądkowe. Jeszcze nie przełknęła, już  była cudownie uleczona! Aleluja - umiem leczyć dotykiem!
    Kolejna próba snu i po chwili już ryk, taki na całe gardło, bo dziecku chodzić się do sypialni znudziło "mamusiuuuu, kiedy zaczną się te bajki? długo jeszczeeee?!" 
    Wstałam (przez delikatność  - niech będzie, że wrodzoną - nie opiszę uczuć, które mną targały! Wrrrr!) i tłumaczę, że jest bardzo wcześnie i nie można tak krzyczeć, bo śpią domownicy i sąsiedzi... pierdu, pierdu, gadaj se matka zdrowa, a ja za kilka minut znów się wydrę "mamusiuuu, już są bajeczki! rybka wstała!"
    I tak dobiłam do 6.00, a o 6.15 zadzwonił budzik! 
    Jakoś wyszykowałam małe zgagi do przedszkola i gdy tylko wyszły z tatuńciem, rączo niczym sarenka, pognałam jeszcze na godzinę do łóżka. Pomogło mniej więcej tak samo jak umarłemu kadzidło, bo jaka śpiąca się kładłam, taka wstałam, ale niech się nazywa, że trochę nadrobiłam.
    Jakby tego było mało, w biurze włączyła mi się opcja "panna porządnicka" i stwierdziłam, że zostajemy z mężulem po pracy, żeby pobawić się w Harry'ego Pottera i pojeździć sobie na miotłach. Mąż jeździł więc na odkurzaczu, a ja pomykałam na mopie jak kometa, zostawiając za sobą ogon spalin. Brakowało tylko okrzyków "Flipendo!" itp.
    Po wszystkim, już prawie na czterech poszliśmy odebrać od dziadków dzieci i tam dopiero odreagowałam - teściowa uraczyła mnie koniaczkiem, a potem wychyliłyśmy po lampce winka i dopiero zrobiło mi się błogo. Ba, wreszcie zaczął się weekend! Na wszelki wypadek zapowiedziałam mężowi, że jutro, choćby niebo miało się walić na głowę, to nie wstaję wcześniej niż organizm mi podyktuje i że jutrzejszego ranka, to on zapewnia dzieciom full service. Dla nieuświadomionych: poranny weekendowy serwis to u nas
    1. wsypać suchą karmę do miseczek (suche płatki do chrupania na bajeczkach),
    2. wlać picie do kubeczków,
    3. włączyć bajeczki,
    4. reagować na wszelkie wnioski i pomysły racjonalizatorskie naszych pociech,
    5. rozdzielać kotłujące się pociechy, gdy uznają za stosowne dać sobie po razie na skutek różnicy zdań podczas zabawy.
    Dziwne, bo jakoś trudno było mi zobaczyć zachwyt w oczach męża... :D 
      
    Lidia_G
    skomentuj

    22 lutego 2012

    Dziś norrrrmalnie gdyby wnętrze naszego biura było mniej kameralne, to chyba przeleciałabym swojego męża w pracy :)
    Tłumaczył coś nowemu koledze i pochylił się nad jego biurkiem tak, że mogłam sobie z daleka popatrzeć na jego super zgrabną część ciała, z której wyrasta kręgosłup. Dopadła mnie taka ochota, by dokonać konsumpcji, że trudno mi było skupić się na pracy. :) Gdy wysłałam Zainteresowanemu wiadomość przez Skype o stanie mojego umysłu i ciała, to niewiele brakowało, byśmy wylądowali na szybki seks w domu... Ale od czasu do czasu trzeba trenować silną wolę i takąż ćwiczyliśmy do wieczora. :)

    Lubię pracować z moim facetem albo w pobliżu. Nie ma to nic wspólnego z byciem bluszczem - wręcz przeciwnie - nie chciałam tak pracować. Obawiałam się jak nam się będą układały wzajemne relacje, a spotkała mnie miła niespodzianka. Do niedawna, przez ponad dwa lata, pracowaliśmy w domu i każde z nas prowadziło swoją firmę, więc miało swój świat. Te osobne światy rozpościerały się w różnych pomieszczeniach - małż miał swój chlewik (tak pieszczotliwie nazywamy jego pokój do pracy, bo czasami to tylko spychacza tam brakuje), a ja gabinet miałam w kuchni, gdzie kocham pracować ze względu na świetne światło i duży stół. Spotykaliśmy się tylko na kawce, na którą zapraszaliśmy się przez Skype, tudzież na szybki numerek w pracy. :) Super układ. Potem nastąpiło trochę zmian, ja swoją działalność na jakiś czas zamknęłam, a firma męża się rozrosła i wynajęliśmy na mieście biuro. Podjęliśmy decyzję o wspólnej pracy w firmie męża. Obawiałam się, ze zacznie się przenoszenie spraw służbowych do domu i odwrotnie, ale jak na razie wszystko pięknie hula - pracujemy w osobnych pokojach, widujemy się od czasu do czasu i bardzo dbamy o to, żeby sobie nie spowszednieć. Mam wielką nadzieję, że ten układ nas nie zatruje.
    Obiecałam sobie, że jeśli tylko dostrzegę jakiekolwiek niepokojące sygnały, to zwijam żagle i odpływam do swojej pracy. Ku mojej wielkiej radości, A. powtarza mi często, że bardzo lubi ze mną pracować i cieszy się z tego układu - nie dziwię mu się, bo z chłopakami nie mógłby sobie poflirtować i poświntuszyć na Skype (że nie wspomnę już o przelotnych pocałunkach czy dotyku), a ze mną owszem...
    Taki sobie mamy mały biurowy romansik, ciekawe co na to jego żona i mój mąż...? 





    a nie mówiłam, ukłąd idealny :) To się obruszała :) Fajnie ...
    a nie mówiłam, ukłąd idealny :) To się obruszała :)
    Fajnie jak małżeństwa muszą ćwiczyć silną wolę zeby się na siebie nie rzucać tu i teraz :) bo zwyczajowo muszą ćwiczyć silną wolę żeby na siebie lecieć :)
    Fajną masz rodzinkę, a przynajmniej bardzo fajnie ją opisujesz :)
    ps nie wiem czemu mi się podpis karolinaguru włącza, w każdym bądź razie no, to ja, ta od wywrotek ;)

    karolinaguru, 2012-03-06 23:47


    a ja Ci nadal mówię, że w życiu różnie bywa - raz jest ...
    a ja Ci nadal mówię, że w życiu różnie bywa - raz jest chemia, że człowiek ma się ochotę na siebie rzucać, a innym razem jest chemia, kiedy nas krew zalewa i człowiek ma ochotę skopać tyłek najbliższej osobie - NIE MA UKŁADÓW IDEALNYCH. :) Ok, jesteśmy raczej zgraną parą - są tacy, który twierdza, że nawet bardzo, ale oni z nami nie mieszkają. :D

    Wiem, że karolinaguru to Ty - dla mnie w kwestii "całkiem fajności" jesteś GURU :D

    Lidia_G, 2012-03-07 14:26





    20 lutego 2012

     Nie mogę powiedzieć, ze nie lubię poniedziałków, bo musiałabym skłamać, natomiast prawdą jest, że nie lubię poranków w dni robocze, a raczej przedszkolne. Gonitwa z wywieszonym jęzorem i pisk opon na zakrętach zanim wyprawię dziewczyny do przedszkola to sport, którego szczerze nienawidzę. Ileż to razy rano kusi mnie, żeby zrobić im "Dzień dziecka" i pozwolić pospać - sobie, bo one i tak wcześnie wstają - każdego ranka przeżywam te rozterki, ale zwycięża zdrowy rozsądek, nnno, może z maleńkimi wyjątkami raz na jakiś czas...
    Dziś za to zrobiłam "Dzień starego dziecka" sobie. Po dwudniowym weekendowym maratonie, kiedy na 48 godzin przespałam tylko 8, ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłam była wczesna pobudka i ostra jazda do samego wieczora. Zbuntowałam się i jak tylko dzieci poszły ze swym Stwórcą :) do przedszkola, to mamusia walnęła się z powrotem w kimono. Zadzwoniłam tylko do małża, że dziś pracuję w domu i pospałam sobie pięknie jeszcze dwie i pół godzinki. Potem na spookoooojnieee wypiłam poranną kaweczkę, zrobiłam przegląd prasy i zabrałam się do roboty. Uwielbiam takie dni raz na jakiś czas - codziennie to niekoniecznie, bo stadne ze mnie zwierzątko i do ludzi mnie ciągnie.
    Pracuję z czterema facetami i brak mi czasem drugiej dziewczyny w biurze, zwłaszcza, że moi panowie są specyficznymi, bo to programiści - normalnie są wesołymi, serdecznymi ludźmi, ale gdy pracują, to robią się z nich mruki, bo muszą się mocno koncentrować. Mam taką naturę, że strasznie mnie to nieraz uwiera. Nawet jeśli wiem, że programowanie to praca twórcza, to do końca tej "mrukowatości" nie rozumiem - klaun, który we mnie siedzi chyba od urodzenia, potrafi być aktywny nawet w chwilach mojego największego skupienia. Muszę się jednak liczyć z tym, że nie samymi pajacami stoi ten świat. Efekt jest więc taki, że siedzę cicho, ale wszystko aż się we mnie rwie, żeby ich jakoś rozruszać. Dobrze, że potrzebują czasem odskoczni od kompa, bo wtedy wracają "do żywych" i jest naprawdę fajnie.
    W związku z tym "rozrywaniem" ich za wszelką cenę, przypomina mi się historyjka sprzed lat, która jest dowodem na to, że od zawsze  byłam taka, jaka jestem - męczę się gdy mam do czynienia z mrukami i próbuję ich jakoś rozruszać - to jest opcja uruchamiająca się we mnie automatycznie.  (I umówmy się: ja też czasem lubię pomilczeć, sama albo z kimś, ale lubię wiedzieć, że jest to ktoś, kto umie i lubi też rozmawiać.)

    Siostra mojej mamy wyszła za mąż za Ślązaka, człowieka bardzo dobrego i serdecznego, ale niesamowitego mruka - jest bardzo małomówny i sprawia wrażenie, jakby nie lubił towarzystwa ludzi. Chyba jest nieśmiały i taką po prostu ma fasadę - piszę "chyba", bo mimo, że go lubię, to rozmawiałam z nim w życiu raptem kilka razy, a to zdecydowanie za mało, by go "rozpracować". Jest tak małomówny, że po pewnym czasie człowiek się uodparnia i przestaje go zaczepiać - nawet ja.  :)
    Gdy jednak rozgrywała się akcja, którą chcę opisać, jeszcze taka odporna nie byłam, bowiem było to jakieś 30 lat temu.
    Miałam wtedy chyba 3-4 latka. W odwiedziny przyjechała do nas ciocia z TYM właśnie wujkiem.
    Ciocia jest energiczną i towarzyską osobą, a wujka za wszelką cenę starałam się rozruszać. Nie mogłam się nadziwić, że jest u nas w domu ktoś, kto nie koncentruje na mnie swojej uwagi. :) Wujek do mnie nie mówił! Jak to możliwe? Dwoiłam się i troiłam: pokazywałam zabawki, sztuczki, śpiewałam piosenki i pawie NIC - ot jakieś zdawkowe pochwały!  Gdy już wyczerpałam, cały arsenał  "argumentów" i efekt był gorzej niż mierny, stanęłam na środku dywanu, rozstawiłam szeroko nogi i z okrzykiem "Wujek, patrz co ja umiem!" zlałam się na stojąco w gacie prosto na ten dywan! 
    WRESZCIE GO RUSZYŁO! Śmiał się do łez, tylko kurrr..., czemu musiałam się aż TAK poświęcić?!
    Do dziś jak spotykam mruka na swojej drodze i zaczynam go zagadywać, to przypomina mi się ta historia i po kilku próbach przestaję, bo natychmiast wyobrażam sobie, że jeszcze chwila, a mentalnie "zleję się na dywan", żeby tylko ktoś się uśmiechnął.
    Ni chu... chu... - już tego nie robię! Aczkolwiek gdyby mi na kimś bardzo zależało, jestem gotowa powtórzyć wyczyn. :)
    To tyle "z okazji" poniedziałku, jutro rano idę już do moich mruków. Jutro są Ostatki, więc kupię im pączki, uśmiechy dziękczynne mam jak w banku... 
    Lidia_G
    skomentuj

    18 lutego 2012

    Pracowity ten weekend.
    Jak ktoś jeszcze po 30 poczuł po raz nie wiadomo który pęd do wiedzy, to tak ma, że weekendy są zawalone na własne życzenie. Jutro napisze więcej, bo dziś trzeba zerknąć do kompa przed jutrzejszym zaliczeniem.
    Dziś też było zaliczenie - z logiki. Już teraz mam nawet na papierze potwierdzone piąteczką, że potrafię logicznie myśleć. Przyda się taki dokument zwłaszcza w tych momentach, gdy plotę bzdury, a mąż zaczyna grzebać w moich czarnych włosach i szukać blond odrostów, mówiąc, że nie ma siły, ale kiedyś MUSIAŁAM być blondynką. :) Teraz w takich momentach będę mogła mu machnąć świstkiem przed nosem.
    Lidia_G
    skomentuj

    17 lutego 2012



    Takie oto mądrości znalazłam na Facebooku. "Prościzna" jak powiedziałoby moje czteroletnie dziecko, ale jaka miła prościzna i gdyby tak się do tej litanii stosować, to wszystko byłoby lekkie, łatwe i przyjemne, ehh... z czarną stronką jest u mnie OK, no może ten czas dla przyjaciół to taka pięta achillesowa... Jeśli zaś chodzi o stronę lewą - białą, tu już gorzej - tsza się wiońć do roboty, bo sporo do poprafki jes!

    Lidia_G
    skomentuj

    Wczoraj była u nas przepiękna pogoda - całkiem sporo śniegu (jak uparcie mówią "pogodziarze" w TV - "mnóstwo białego puchu" - bleee) i śliczne słońce. To daje kopa, a jeszcze większego kopa, ba, kopiora wręcz, daje myśl, że już wkrótce będzie wiosna.
    Wczorajsze słońce jeszcze podkręcało tę świadomość. Dziś już tak optymistycznie świat za oknem nie wygląda i chyba stąd ta tęsknota. Uwielbiam myśl, że te wszystkie wspaniałości są dopiero przed nami, czyli wczesna wiosna, pączki na drzewach, a potem maj i lato.... i całe wieki do kolejnej zimy - nieważne, że ta jeszcze rządzi za oknami. :)
    Pewnie w psychologii czy nawet psychiatrii znalazłby się jakiś paragraf - może takie myślenie wskazuje na to, że jestem zapobiegliwa i lubię mieć wiele w zapasie albo, że np. odkładam życie na później, albo... któż to wie...
    Na szczęście nie tylko ja jestem taka sfiksowana - mój Mąż na ten przykład, będąc małym chłopcem miał podobne dylematy: w dniu rozdania świadectw już martwił się, że NIEDŁUGO SKOŃCZĄ SIĘ WAKACJE! :) 
    Idąc tym tropem, ja mimo, że tęsknię za wiosną, strasznie się cieszę, że ONA DOPIERO NADEJDZIE, bo wiem, że mam w perspektywie dłuuugi, radosny i ciepły (mam nadzieję) czas. I tyyyle planów można robić...

    Wiem, że notka o pogodzie, jak to mówi moja koleżanka, "ryja nie urywa", ale nie chce mi się grzebać w polityce, czy też w straszliwościach wszelkich, o których piszą gazety - od czytania tego ma się łeb jak sklep. Pozostańmy więc przy bardziej przyziemnych, a jednocześnie spokojniejszych sprawach.
    Złamię się tylko w jednej kwestii - nie mogę sobie odmówić komentarza dot. pewnego żłoba i chama, który wczoraj wulgarnie porównał  pewną młodą panią poseł do krowy. Myślę, że nie trzeba nazwisk, żeby było wiadomo o co  i o kogo chodzi. Nie wiem tylko jak TAKA ZAZDROSNA MENDA może być cytowana i przyjmowana w mediach. Chamem był zawsze, ale wczoraj przeszedł samego siebie. I tym niemiłym akcentem teraz zakończmy.
    Howk!

    Lidia_G
    skomentuj

    Jadłam w czwartek na kolację pasztet i przypomniało mi się pewne zdarzenie sprzed roku. Mimo, że to stara historia, to trudno mi się powstrzymać, by nie  napisać tu co nieco o pewnej kolacji - wciąż nie mogę się "zmieścić w sobie", jak mi się to przypomina.
    Otóż lato nad jeziorami to piękna sprawa, a tym piękniejsza, gdy pogoda dopisuje. Goście więc gości poganiają i jest wesoło, a czasem nawet nieco męcząco. Żeby zbyt męcząco nie było i żeby towarzystwo nie musiało gnieździć się w naszych 60 i kilku metrach na ostatnim piętrze w bloku, ile się tylko da, przebywamy na świeżym powietrzu. Zbawieniem po tułaczce w upalne dni jest dla nas ogródek u babci mojego męża (babcia mieszka dosłownie 100 m od nas w domku). Ponieważ to blisko naszego domu, w "gościowym" czasie robimy sobie wspólne wielkie kolacje w ogródku - wielkie z racji liczebności, bo bywa na nich, gdy są goście, nawet po kilkanaście osób. Każdy przynosi co ma lub robimy zaopatrzenie na bieżąco. Tak też było w dniu, który zamierzam tu opisać, a rzecz rozgrywała się latem ubiegłego roku. Przyszli moi teściowie, dwóch szwagrów z "narybkiem", przyjechali moi rodzice i byli też znajomi - wszystko super, wesoła atmosfera, tylko żarełka trochę przymało, więc znajomy skoczył do pobliskiego marketu po zaopatrzenie. Przyniósł wszystko co trzeba i towarzystwo rzuciło się do robienia sobie kanapeczek, a zapowiadały się pyszniutko, tym bardziej, że na świeżym powietrzu wszystko smakuje podwójnie...  Można by rzec: jedzą, piją, lulki palą..., teściowie i znajomi wcinają gorące bułeczki z aromatycznym pasztetem (bo lubią) i jest sielsko.. Siedzę sobie naprzeciwko znajomej i patrzę jak ona z tą bułą w buzi pochyla się tuż nad stolik i oczy jej się powiększają... dziamie i pochyla się znowu niżej i oczy ma już jak dwie pięciozłotówki i nagle zaczyna chichotać, przeżuwa i bezgłośnie śmieje się coraz bardziej, aż zaczynają jej się trząść ramiona... i tak sobie drga, a nikt na to nie zwraca uwagi. Pytam więc głośno z czego się tak śmieje i co się stało, a ona w milczeniu pokazuje na puszkę z pasztetem i drga dalej w konwulsjach... jedyne co po chwili jest w stanie z siebie wydusić to "k...wa!" i pokazuje palcem na puszkę. Teraz już wszyscy przestali jeść i patrzą na nią wyczekująco, a T. ryczy groźnym głosem do męża: k...wa, czym ty mnie jeszcze w życiu zaskoczysz???!!! Okazało się, że nasz znajomy kupił pyszny pasztecik, ale GOURMET - dla kotów!!!  

    Po otwarciu pachniał apetycznie i wszyscy miłośnicy się na niego rzucili.
    Idioci w markecie zamiast postawić toto na jakiejś osobnej szafie, umieścili żarcie dla kotów obok jedzenia dla ludzi. Nie chcę nawet myśleć ile starszych babek nacięło sie na to samo! 
    Ryczymy ze śmiechu do dzisiaj, a jeszcze długo po tej kolacyjce, dzwoniąc do teściów, zamiast "dzień dobry" miauczałam i słyszałam w słuchawce "spadaj" albo "a niech cię cholera!"
    Mój mąż gdy zapytał mamusię czy zaobserwowała u siebie wzmożony apetyt na mleko usłyszał, żeby się pilnował, bo dla kotów sprzedają też gulasz i od tej pory obiadki u niej w domu są dla niego jedną wielką niewiadomą... 
    Takich wspomnień mam jeszcze parę, więc co jakiś czas coś tu przemycę.


    Lidia_G
    skomentuj

    16 lutego 2012

    No i stało się! Marzenia się spełniają: natchnienie spłynęło na mnie niczym złoty deszcz i udało mi się umieścić linki na moim blogu! Alleluja! Jednak jakiś okruszek pierwiastka geniusza technicznego w sobie mam! :) 
    To jeszcze nie wszystkie fajne linki, ale te były jako króliczki - poszły na pierwszy eksperymentalny ogień. No i voila! 
    Lidia_G
    skomentuj

    AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! 
    Napisałam długą notkę i mi zżarło! Niech to diabli! Muszę napisać wszystko od nowa, ale ten wybryk kompa jest jak najbardziej "na temat", bo jedną z kwestii dziś przeze mnie poruszanych jest moje techniczne upośledzenie. 
    Kompletnie nie radzę sobie z wszelkimi ustawieniami, sztuczkami technicznymi itp. Świetnym przykładem niech będzie ten tu blog. Ustawienia to dla mnie czarna magia - zupełnie jakby instrukcje pisane były po chińsku. Jeśli cokolwiek mi się tu udaje ustawić, to tylko przez czysty przypadek. Na przykład kompletnie nie mam pojęcia jak "podlinkować" blogi, które lubię sobie podczytywać. Zazdroszczę tym, którzy mają tak pięknie "zagospodarowaną" blogową przestrzeń - też bym tak chciała. Obawiam się, że jednak będę musiała poprosić o pomoc męża, którego komputerki lubią znacznie bardziej niż mnie, bo on z nimi pracuje prawie 10 h dziennie, a ja gustuję tylko w urządzeniach w wersji "dla małpy".
    Ciągle się przed tą małżowską pomocą bronię, bo wierzę uparcie, że ta wyżej rzeczona małpa we mnie obudzi się jednak i wpadnie na to, jak poustawiać swojego bloga. 
    A propo's  bloga - gdy dziś tu weszłam, to z wielką radością zobaczyłam, że 3 osoby wdepnęły - nawet jeśli to było na zasadzie "wejść-wyjść", to jednak ta trójeczka znacznie lepiej wygląda niż ZERO. :)

    Jeszcze wróćmy do techniki i urządzeń. Kończy mi się wkrótce umowa na telefon i po 13 (!!!) latach bezkrytycznej wierności mojemu operatorowi postanowiłam sprawdzić oferty innych, bo już niejednokrotnie słyszałam, że moja sieć jest droga. 
    Po rozmowie z miłym panem z .... stwierdziłam, że faktycznie - za przejście dostałabym o wiele lepsze warunki niż daje mi mój operator po 13 latach bycia z nim na dobre i na złe. Do tego u nowych proponują mi lepszy telefon (ciekawe jak sobie z nim poradzę :D). 
    Postanowiłam po raz pierwszy odkąd mam komórkę powalczyć o lepszą ofertę żonglując między operatorami. Skończyło się tylko na postanowieniu, bo po rozmowie ze "swoją" panią mogę powiedzieć jak mucha, której spłonęły skrzydła "no to se k... polatałam". Pani owa bowiem poinformowała mnie miłym głosem, że ich oferta jest "sztywna". 
    Zastanawiam się więc czy ja nie powinnam wykazać się elastycznością za dwoje i nie zrobić sobie dobrze u innego operatora... Skoro mój nawet symbolicznie nie chce wyjść mi naprzeciw, biorąc pod uwagę fakt, że płace mu od 13 lat ciężką kasę, to g.... warta okazuje się ta moja lojalność.
    Pomyślę o tym, bo umówiłam się z panią, że podejmę decyzję do poniedziałku...
    Taka chciałam być skuteczna, taka pomysłowa i guzik.
    Zawsze tak jest, że dla klientów potrafię wydrapać choćby spod ziemi najlepsze warunki umów u wykonawców, a o siebie walczyć umiem średnio, przy czym słowo "średnio" wstawione jest tu na wyrost, żeby się całkiem nie pogrążyć. Ot, taka już moja uroda. 

    Zmiana tematu: strasznie mnie dziś ciągnie na dwór, bo pogoda wbrew prognozom jest przepiękna. Pięciostopniowy mróz i mocne słońce od samego rana - a tak obficie miał padać śnieg, aj..aj...aj :)  Świat jest biały po wczorajszych opadach - jest ślicznie!
    W takie dni czuję, że mogłabym nawet diabłu łeb urwać, szkoda tylko, że dziś chęci sobie, a zdrowie sobie.
    Dobra...chyba pora kończyć, bo jak już pogoda staje się tematem do dyskusji (choćby to była dyskusja z samą sobą i w dodatku w wirtualnym świecie), to oznacza, że nie jest dobrze...
    Jak mi się jeszcze coś przypomni, to się odezwę, a może spłynie na mnie natchnienie i wszystko pięknie samo mi się w blogu poustawia...? Chyba się rozmarzyłam. :)
    Lidia_G
    skomentuj

    15 lutego 2012

    Jak w tytule - wirus zbiera żniwo. Po lekach lepiej, gdy przestają działać, zamieniam się w zwłoki, albo balon, z którego zeszło powietrze. Ukochany Małżon poszedł już dziś do pracy, bo przecież biuro by mu zniknęło z powierzchni ziemi, gdyby go pańskim okiem nie dopieścił, a ja leżę. Rzec bym mogła jak w kawale, że mam jaskrę odbytu, tzn. nie widzę możliwości przeniesienia swojego tyłka gdziekolwiek poza kanapę, gdzie jest mi fajnie - cieplutko, widniutko, obok stosik magazynów i książeczka oraz komp - żeby nie ten katar, ból gardła, a dziś jeszcze pleców, to żyć nie umierać. :)
    Dziś mogę się przedstawiać: inwa-Lidka. Najważniejsze jednak, że mogę czytać i nikt mi nie przeszkadza, nie łupie za uchem, nie brzęczy, nie muszę wykonywać gimnastyki : padnij-powstań, na komendy w stylu: mamuniu - pić, mamuniu - daj coś słodn=kiego, mamuniu-włącz bajeczkę itp. Cudowna jest świadomość, że mogę się "rozczytać" bez natrętnej myśli z tyłu głowy, że za kilka minut powinnam wstać i obsłużyć narybek. Mmmmm... Pycha :) 

    Dzień nie byłby zaliczony, gdyby nie zadzwoniły nasze dwie dziamgaczki. Najpierw zadzwoniła sztuczna mamunia, czyli teściowa. Pośmiałam się z nią,ale dyżurny punkt programu, pt. co-się-tam-u-was-dzieje,-że-tak-chorujecie, musiałam zaliczyć. Wkrótce potem zawtórowała jej moja autorka, która dla odmiany lamentuje na nutę: strasznie-często-chorujecie-coś-jest-nie-tak-z-waszą-odpornością (dla wyjaśnienia: chorzy jesteśmy od wakacji drugi raz).
    Każda z nich to świetna babka, ale ostatnio w duecie są nie do zniesienia. Duet nie polega na tym, że gadają razem, bo dzieli je od siebie 400 km, ale na tym, że mówią to samo, co powoduje, że odbierać nam się nie chce jak dzwoni telefon, bo wiadomo co popłynie ze słuchawki. Kwitujemy to tak: o rrrrany, znowu, zaraz zadzwoni druga. :) 

    Koniec narzekań.
    Wrócił mój Walenty. Obiad i wspólna kawka działają jak kompres na skołataną duszę i zagrypione ciało. Jeszcze 2 godzinki przyjemnego lenistwa i wrócą nasze poczwarki, które na wieść o tym, że mogą pograć u babci w gry komputerowe, rączo tam pogalopowały, bo w domu mają tę przyjemność dozowaną jak lekarstwo. Wrócą pełne wrażeń i będziemy słuchać opowieści o kotkach, pieskach i konikach, które żyją na wirtualnej farmie albo o modelkach, którym nasze córki robiły makijaże przed pokazem mody...
    Po takim cichym dniu uwielbiam to trajkotanie i już czekam niecierpliwie, aż wrócą dziewczynki, póki co jednak polecę jeszcze przeczytać parę stron Harego Hole'a.
    Lidia_G
    skomentuj

    14 lutego 2012

    Jako, że dziś Walentynki, to obligatoryjnie wszyscy kochamy się jak na komendę. :) Bardzo lubię to święto, ale nie byłabym sobą, gdyby nie odezwała się we mnie przekora. W Sylwestra musimy się bawić szampańsko na zamówienie czy mamy na to ochotę, czy też nie, a w Walentynki słodyczą spływa cały świat: ulice, sklepy (w marketach Walentynki  zaczynają się 2. już stycznia), programy w TV. Słodko, słodko, aż mdli... Nawet ci, co na co dzień potopiliby się wzajemnie w łyżce wody, 14. lutego wdzięczą się do siebie jak gołąbeczki i tiutiają, aż uszy więdną.
    Żeby jednak nie było tak do końca krytycznie, to dodam, że jak też się w to wkręcam. Skłamałabym mówiąc, że mnie to nie rusza. To bardzo fajne święto. Owszem, przedrukowane z Ameryki, owszem, tandetne, ale  liczy się przecież okazja do zabawy. Nie robimy z mężem z okazji Walentynek jakichś fajerwerków, ale jakaś kolacyjka czy kwiatek zawsze jest.
    Ponieważ toczy nas grypa, to poszaleć nie było jak - odpadło więc kino i kolacja, które były pierwotnie w planach. Odpadł też z braku sił jakiś bardziej odświętny obiad, który chciałam zrobić w zamian. Skończyło się na karteczce od męża. Karteczkę mój Ukochany kupił robiąc zakupy w osiedlowym markecie. Kupując nie czytał - walentynka to walentynka. Po przyjściu do domu A. zauważył, że karteczka, którą zamierzał podarować żonie dedykowana jest mężczyźnie przez kobietę.  hehehe  Biedny małż tak się stropił, że jeszcze chwila, a żona nie dostałaby swej Walentynki. Dał się jednak przekonać, gdy wyrozumiała małżonka stwierdziła, że liczą się intencje i walentynkową pocztówkę przypieczętowała słodkim buziakiem.
    Wieczorkiem może jeszcze na okrasę damy rade obejrzeć jakiś fajny film, ale to już tylko w przypadku, gdy zdrowie pozwoli i jeśli będziemy mieli siłę po tym, jak nasze małe bździągwy pójdą spać po dniu pełnym wrażeń, bo na etapie przedszkola, Walentynki to jedno z ważniejszych świąt w roku. haha  


    Lidia_G
    skomentuj

    Choroby maja to do siebie, że czasem ludzie robią dziwne rzeczy. Nie ominęło i mnie - coś poprzestawiało mi się w głowie. Zaczęło się od tego, że cały ubiegły tydzień leżałam plackiem w domu z grypą - nudów założyłam bloga. Po trzydniowej radości z tego, że poczułam się lepiej, mąż znów sprezentował mi jakiegoś wirusa, zdecydowanie gorszego niż ten mój poprzedni. Zmiany w mózgu  także uległy pogłębieniu - stwierdziłam, że bloga przenoszę. Przeprowadzam się z bloga "blogowego" na onetowego. Zadecydowały względy techniczne, ponieważ tutaj kwestie ustawień wyłożone są jak krowie na miedzy i nawet taka niemota techniczna jak ja jest w stanie sobie poradzić.
    Skoro tak, to niniejszym blog mój uważam za otwarty!
    0 

    Add a comment

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz