sobota, 13 października 2012

Komedia pomyłek

Środa - dziwaczny, pokręcony dzień, ale szczerze przyznam, że takie lubię najbardziej, bo cokolwiek można byłoby o nich rzec, to na pewno nie to, że są nudne, a powodów do śmiechu dostarczają sto albo i więcej. :)

Zaczęło się już we wtorek, kiedy Starsza po przyjściu ze szkoły, swoim zwyczajem najpierw "odparowała" (czyt. przebrała się, pobawiła, zjadła obiad itp.), a potem zadała mi sakramentalne pytanie wróżące zawsze coś poważnego: "Mamusiu, a powiedzieć ci coś?"
No jak nie, jak tak - oczywiście, że powiedzieć! Zachęciłam więc dziecko, okrasiłam twarz wyrazem najwyższego zainteresowania, a potem współczucia i popłynęła opowieść...

Okazało się, że chłopiec siedzący przed nią, skądinąd podobno sympatyczny, lecz chyba trochę nadpobudliwy, już nie pierwszy raz bez pozwolenia grzebał w jej rzeczach - konkretnie w piórniku. Tym razem wyjął sobie z niego zakładkę do książki i bawiąc się, złamał ją. Dla wyjaśnienia dodam, że zakładka była magnetyczna z PCV i kosztowała 16 zł. Nie są to jakieś duże pieniądze, ale jak na zakładkę do książki niemałe - informacja o cenie objaśni nasze późniejsze posunięcia.
Cholera mnie wzięła - nie tyle na to, że popsuł zakładkę, bo to każdemu czasem może się zdarzyć, lecz na to, że siedmioletni, wydawać by się mogło, mądry już chłopiec, grzebie bez pytania w czyichś rzeczach! Jakby tego było mało, zakładka była nowa i z wymarzonym kotkiem i taką wielką frajdę sprawiała - szkoda tylko, że przez niecały tydzień, bo potem gnojek ją połamał.
Jak tak można? - Tym bardziej, że pani już pierwszego dnia mówiła o nietykalności każdego dziecka i jego rzeczy - wychowawczyni tak uczy dzieciaki i to jest super.

Ponieważ jestem choleryczką i to w dodatku z mocno rozwiniętym poczuciem niezależności, krew zalała mnie podwójnie i chwyciłam za telefon, żeby pogadać z mamunią gagatka.  Wkurzyło mnie to oczywiście głównie z powodu tego, że dotyczyło mojego dziecka, ale poza tym ja nie znoszę gdy ktoś "gwałci" czyjąkolwiek prywatność i zawsze wszystko mi się w środku gotuje, gdy coś podobnego ma miejsce - nawet w przypadku takiego smarkacza. Moja córka jest naprawdę bardzo koleżeńska i oddałaby ostatnią koszulę - chętnie pożyczyłaby mu zakładkę czy cokolwiek innego, gdyby o to poprosił. 
Już miałam dzwonić do jego rodziców, lecz jednak rezygnowałam, ponieważ zdaję sobie sprawę z wcześniej wymienionych moich dwóch "przymiotów", postanowiłam więc nie działać na emocjach i odczekać do następnego dnia.

O dziwo jednak, mój mąż, który zawsze mnie studzi, zareagował podobnie do mnie. Odnalazł podobną zakładkę na Allegro, wydrukował link i postanowił w środę załatwić sprawę osobiście. Mamusia gagatka jest pedagogiem szkolnym. Ważne jest to, że w jednym kompleksie jest u nas podstawówka i gimnazjum - mówiąc mężowi gdzie pracuje owa rodzicielka, nie wiedziałam, że w gimnazjum - szkoła to szkoła, nie? :)
No i tu się zaczyna pierwsza przygoda:
Pan Małż najpierw porozmawiał sobie z małym - łagodnie, acz stanowczo, że nie chce więcej słyszeć o tym, że on komukolwiek w klasie plądruje w rzeczach i bierze sobie coś bez pytania. Mały trochę się wystraszył obcego pana, który go ustawił - z przedszkola już wiemy, że takie rozmowy "prostują" krnąbrnych kolesi na wiele miesięcy - wystarczy poważna mina i obcy tata a nie "swój", by dzieciak czuł respekt i pilnował się - w tym wieku jeszcze to działa, bo za parę lat można oberwać w pysk od takiego ananasa.

Po rozmowie z chłopcem, trzeba było jeszcze załatwić kwestię konsekwencji popełnionego "przestępstwa" i w tym celu, tatuś poszkodowanej dziewczynki postanowił odnaleźć w szkole mamunię chłopca.
Odnalazł gabinet pani pedagog, władował się i powiedział pani, że ma mały problem, ponieważ jej syn zrobił to i to - opis czynu. Pani patrzyła na niego zdziwiona, a w końcu zapytała "która klasa?" "Pierwsza" odpowiedział mój rezolutny małżonek. Pani mu na to, że jej dzieci są znacznie starsze i musiał się pomylić.
Okazało się, że "nasza" mamusia pracuje w gimnazjum - w innym skrzydle budynku. Wyszło więc na to, że pan monsz nagadał się po próżnicy i chciał nie chciał będzie musiał powtórzyć tyradę na innej audiencji... Cóż - życie to nie-je-bajka, to je-bitwa więc poszedł się "bić" już do właściwego gabinetu.
Gdy wyłuszczył o co chodzi, zachwycona synkiem mamusia powiedziała, że" to dobrze, bo on taki ciekawski po mamusi". Na A. chyba w założeniu jej urok osobisty miał zadziałać piorunująco - i owszem zadziałał - jak płachta na byka, bo jak ma dzieciak być poukładany, jak matka takie występki kwituje rozanielonym uśmiechem...? Wycedził więc przez zęby, że nie on ma inne zdanie na temat prawidłowego zachowania i tego czy za takie można poczytywać plądrowanie cudzych rzeczy oraz, że niestety przy takim podejściu trzeba czasami ponosić konsekwencje. Tu dał pani wybór: link do Allegro żeby sama kupiła zakładkę lub 16 zł. Pani ze zważoną miną wyciągnęła portfel i zapłaciła za wybryk swego zachwycającego dziecka.
A. zaznaczył jej, że nie musi przepraszać, bo dzieci są dziećmi i że w całej tej przygodzie nie chodzi o samo uszkodzenie rzeczy, lecz o to, by dziecko nauczyło się co można, a czego nie. 

Miejmy nadzieję, że mały neandertalczyk zrozumie, ale najpierw zrozumieć musi mamunia - gdy minie jej zachwyt, to być może nastąpi zmiana w jego zachowaniu... być może...
Swoją drogą, to już kolejna moja z nią styczność i kolejny raz znak zapytania staje się coraz większy zamykając zdanie:
Jak rozchwiana emocjonalnie osoba może być pedagogiem szkolnym którego głównym zadaniem jest pomoc dzieciom w ich problemach - między innymi tym rozchwianym emocjonalnie

Za każdym razem gdy wyobrażę sobie scenkę, jak A. opowiada tej pierwszej pani pedagog o "okropnym" zachowaniu jej syna, to widzę jej wielkie i coraz większe oczy i tę tęskniącą za rozumem minę gdy próbuje rozumieć o czym ten facet do niej rozmawia... Śmiech mnie wtedy dopada i rżę sama do siebie. :)

Teraz ja:
o mnie będzie krótko, ale być musi, jako, że i moja osoba miała w zabawnych środowych wypadkach swój udział.
Rano, po dwóch dniach siedzenia z zakatarzoną Młodszą w domu, postanowiłam pójść do pracy, a wcześniej małą wypożyczyć babci na kilka godzin. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Dziecko potruchtało szczęśliwe na bajeczki, książeczki i inne takie, które u babci "smakują" inaczej niż w domciu, a mamusia szczęśliwa jak pies spuszczony z łańcucha pognała co koń (pod maską) wyskoczy, do pracy.
Po odbębnieniu kilku godzin, niczym kuń mojego dziadka, który bez względu na to czy dziadek kontrolował sytuację, czy nie, zawsze dowiózł go do domu znaną sobie trasą, pojechałam w znaną sobie trasę: praca - szkoła (odebrać Starszą) - przedszkole (odebrać Młodszą) - dom.
Po tym jak zapakowałam do auta Duże Dziecko, pognałam po Małe Dziecko. Zaparkowałam przed przedszkolem, zadzwoniłam domofonem z szatni, żeby panie sprowadziły Małą i czekałam czytając ogłoszenia i jadłospis na tablicy  - zastanawiałam się przy tym czy Mała jadła kluski śląskie, których nie lubi...
Zeszła pani - SAMA... Dopiero w tej sekundzie gdy ją zobaczyłam, przypomniałam sobie, ŻE MOJE MŁODSZE DZIECKO JEST U BABCI - SAMA JE TAM ZAPROWADZIŁAM!!! Więc co ja do cholery robię w tym przedszkolu???!!! 

Zaczęłam śmiać się jak wariatka, a pani ze mną, natomiast rodzice będący w szatni chyba ze mnie. :)
Wesoło się zrobiło. Pani powiedziała, że zeszła, żeby się upewnić czy ja to ja, bo myślała, że to mama innej dziewczynki, ale głos jej nie pasował, natomiast do mojego głosu nie pasowało jej to, że przecież mojego dziecka dziś nie ma w przedszkolu, więc czy to naprawdę możliwe, że po nie przyszłam?...
Otóż możliwe, możliwe - to dla mnie nie pierwszyzna - kiedyś już mi się zdarzyło zapomnieć odebrać z przedszkola Starszą i dopiero przed blokiem uświadomiłam sobie, że mam na stanie w aucie za mało dzieci - zawróciłam więc z piskiem opon i pojechałam po "braki"  - na szczęście jeszcze godzina była normalna, więc nie naraziłam dziecka na sytuację, że siedzi sama w przedszkolu, a pani chodzi od okna do drzwi...  :) 

Późno już, więc myślę, że na dziś wystarczy tej paplaniny... Odezwę się jeszcze... :)





2 komentarze:

  1. Widze, ze my cos jednak wspolnego mamy... Ja ostatnio dzwonilam do szkoly pytajac sie czy Mlody sie dobrze czuje. Wszystko byloby ok gdyby Mlody nie siedzial na gorze z komiksami w reku....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha ha ha! A już myślałam, że czas zaprzyjaźnić się z tym wujkiem z Niemiec, bo nawet lekarz nie pomoże, a tymczasem widzę, że mój przypadek nie jest odosobniony. Dzięki, Grzeszna, dałaś mi nadzieję, że moja sprawność umysłowa nie pędzi w dół po równi pochyłej. :)

      Usuń